Bayern musi, Borussia tylko może. Czyżby? Niemcy na szlaku na piłkarski Everest

redakcja

Autor:redakcja

25 maja 2013, 11:41 • 5 min czytania

Plan na dzień finałowy? Pobudka, śniadanie, sjesta, szybka kawa. Później mecz i miejmy nadzieję długie świętowanie – chyba nie da się ująć tego prościej niż w rozmowie z dziennikarzami zrobił to kapitan Bayernu, Philipp Lahm. Kiedy cały kibicowski świat postawiony jest na równe nogi, kiedy równocześnie piłkarska Polska zastanawia się czy w ogóle wypada dziś nie sympatyzować z Borussią, a londyńska świątynia piłki nożnej aż paruje od emocji, tych dwudziestu dwóch facetów, od których zależy cała jakość widowiska, robi wszystko, żeby wmówić sobie, że to w gruncie rzeczy… mecz jak każdy inny. Nic prostszego, byle strzelić więcej niż przeciwnik.
– Nikt z nas nie sika ze strachu w majtki. Nie dajemy się zwariować – mówi Thomas Mueller. Wygląda wręcz na zbyt zrelaksowanego, jak na gościa, który za chwil parę zagra jeden z najważniejszych meczów w swoim życiu. Taki, na który pracuje się od dzieciństwa, a i tak dany jest on tylko tym największym. Ale może właśnie oni tak się dzisiaj czują? Jak ci, którzy wszystko mogą, więc rzucają dziennikarzom hasła w stylu: „nasze słabości? To pytanie o rywala. Nie sadzę, żebyśmy mieli jakiekolwiek”.

Bayern musi, Borussia tylko może. Czyżby? Niemcy na szlaku na piłkarski Everest
Reklama

Sobota, 25 maja. Ten dzień miał być przecież wielkim piłkarskim świętem dla Hiszpanów. El Clasico na Wembley. Największe z największych. Co tymczasem dzieje się w Barcelonie i Madrycie? Dziwnie cicho. Dziennikarze największych sportowych gazet, zamiast uwijać się jak w ukropie, przygotowywać finałowe wydania, emocjonują się transferem Neymara do Barcelony. „Marca” starciu Bayernu z Borussią poświęca na okładce może 15 centymetrów kwadratowych miejsca, kierując tylko zachętę do Javiego Martineza. Coś na zasadzie: „choć ty reprezentuj godnie hiszpański naród w finale finałów, skoro zamiast El Clasico, mamy Der Klassiker w świątyni futbolu”. Na tym skrawku zielonej murawy, który od lat stanowi piłkarskie centrum świata.

Reklama

Już sam fakt, że to przygotowane – o ironio – w Bremie, ważące osiem kilogramów, w teorii warte 50 tysięcy euro, a w praktyce bezcenne trofeum dziś znów trafi w niemieckie ręce, stanowi synonim klęski tych, którzy dotąd wydawali się w futbolu najpotężniejsi i najbogatsi. „Football bloody hell” – chrząknąłby pewnie Sir Alex, ale czym on, ten futbol, byłby bez takich niespodzianek? Przez tyle lat i tyle ważnych meczów słynne powiedzonko Gary’ego Linekera o 22 gościach, wśród których na koniec i tak wygrywają Niemcy, wydawało się zakurzone, lekko stęchłe i przeterminowane. Nagle dziś znów nabiera dawnego sensu, przypominając, że finał najważniejszych klubowych rozgrywek kontynenu jest wewnętrzną sprawą Niemców.

Londyn ma dziś czarnego orła w godle i nie mówi już tylko po angielsku… i polsku. Niemcy się bawią. Zjeżdżają w okolice Wembley całymi tysiącami. Grają stereotypami. Niby spięci finałowym oczekiwaniem, a jednak rozluźnieni jak na wczasach. A co robi statystyczny Niemiec na wakacjach? Wiadomo. Wstaje bladym świtem, szuka wolnego miejsca przy basenie i zostawia na nim ręcznik, żeby nikt przypadkiem nie zajął jego miejsca. Ordnung muss sein. Dziś takie leżaki można spotkać przy typowej londyńskiej budce telefonicznej, nad Tamizą, a przy odrobinie szczęścia pod Pałacem Buckingham. Nawet londyńczycy patrzą na to z przyjaznym uśmiechem.

W jednym z telewizyjnych materiałów Juergen Klopp, opowiadając o swojej trenerskiej filozofii, mówi: „Obejrzałem w swoim życiu naprawdę masę meczów, podczas których zasypiałem, zastanawiając się tylko: dlaczego oni to robią? Dlaczego to robią tym dwudziestu, czterdziestu, czasem osiemdziesięciu tysiącom kibiców na stadionie? To nie jest w porządku. Solą futbolu są emocje”. Podkreśla to, nawet jeśli dziś ma w głowie same taktyczne układanki i pytanie: jak tu przechytrzyć ten Bayern, a nie jak pięknie przegrać, dając radość publiczności. Bez względu na to, co mówi i myśli – nieustannie sprawia wrażenie superpozytywnego gościa, którego zwyczajnie da się lubić. To nie jest facet, który rzuci sześć kurew w jednym zdaniu jak Janusz Wójcik. Z pozoru, czasem bardziej nadawałby się na maskotkę niż trenera wielkiej drużyny, ale ma w sobie coś, czym imponuje i daje jakieś ciche przekonanie: „ten facet musi wiedzieć, co robi”. W przeddzień finału Ligi Mistrzów nie wydaje się napięty jak uciskowe skarpetki na nogach Mariusza Rumaka, tylko rzuca żartem, narzeka na londyńskie korki i wyraża nadzieje, że dnia następnego jego zespół nie spóźni się na finał tak, jak on spóźnił się na konferencję prasową. Trener z innej bajki, niekoniecznie lepszej, ale całkiem innej niż rumiany Jupp Heynckes, całym sobą przypominający rzeźnika z fabryki kiełbasy, którą w Norymberdzie prowadzi Uli Hoeness.

Po tygodniach medialne młócki, w dniu finału Ligi Mistrzów trochę odechciewa się już przesuwania tych wszystkich pionków po szachownicy, analizowania kto zagra na jakiej pozycji i czym może zaskoczyć przeciwnika. Odechciewa się wsłuchiwania w głosy ekspertów, którzy w gruncie rzeczy gdybają jak my wszyscy, ale miło patrzy się na tych gości, którzy jednak też są ludźmi, a za moment wezmą udział w cholernie ważnym dla nich wydarzeniu. Nie są robotami. Też będą popełniać błędy, niektórzy płakać w poczuciu zmarnowanej szansy. Cała sól futbolu.

Jakoś nie do końca zrozumiale brzmią dziś powtarzane naokoło frazy: „Bayern musi, Borussia tylko może”, jakby nad porażką w takim meczu można było przejść ot tak, do porządku dziennego. Wygrać Ligę Mistrzów to jak zapewnić sobie piłkarską nieśmiertelność. Wykupić dożywotni abonament na wspomnienia i poczucie, że naprawdę coś dużego udało się osiągnąć. Klopp niedawno mówił: „Bayern tak pogonił Barcelonę i Juventus, że rywale nie mogli znaleźć drogi ucieczki ze stadionu. Z nami to się jednak nie uda” – i oni, piłkarze Borussii, nie mają prawa w to nie wierzyć. Tak jakby fakt, że w przeciwieństwie do Bayernu nie przegrali czterech z ostatnich pięciu finałów, mógł czynić porażkę łatwiejszą do przełknięcia. Klopp porównał wczoraj drogę na Wembley do wspinaczki na Mount Everest. Nikt, absolutnie nikt, nieważne, co wcześniej osiągnął i ile przeszedł, łatwo nie pogodzi się z odwrotem do bazy będąc tuż przed szczytem.

Fakt, że do ataku tego najwyższego szczytu szykuje się dziś trzech Polaków tylko dodaje całej sprawie smaku. Czy można im dzisiaj źle życzyć? Ściskać kciuki za piłkarzy Bayernu? To już niech każdy podda własnej ocenie. Jak widać na załączonym niżej obrazku są jeszcze w tym kraju tacy, którzy nie wiedzą kim jest Lewandowski i chyba jakoś sobie bez tej wiedzy dają radę.

Mimo wszystko, patrzymy na nich trochę podejrzliwie i zachęcamy – bądźcie z nami, bo będziemy nadawać o finale na bieżąco, także z Londynu, już od godziny trzynastej aż do późnej nocy.

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama