Przeglądając fotografie z Monako, tamtejsze skąpane w słońcu brzegi plaż, krystalicznie czystą wodę, ekskluzywne kasyna i setki jachtów, za które można by z powodzeniem rozkupić połowę polskiej Ekstraklasy, aż ciężko było uwierzyć, że Association Sportive de Monaco Football Club, czyli po prostu AS Monaco występuje zaledwie w Ligue 2. Trudno wskazać element, którego może brakować w takim miejscu, na Lazurowym Wybrzeżu, w samym sercu wysokobudżetowych rozrywek, takich jak rajdy, hazard czy właśnie piłka nożna.
Spadek po tułaczce w dołach francuskiej Ekstraklasy był szokiem dla całego tamtejszego środowiska futbolowego. Piłkarze, trenerzy i działacze w każdym wywiadzie podkreślali, że to ogromna strata, a przede wszystkim ogromne zaskoczenie. Monako, poza tym, że przy okazji meczów rozgrywanych na Stade Louis II można było dobrze zjeść, popływać łódką oraz przegrać nieco pieniędzy w Casino Monte Carlo, miało przecież całkiem bogate tradycje piłkarskie. Pomijając już mistrzostwa i puchary krajowe zdobywane w latach sześćdziesiątych czy osiemdziesiątych, Monaco przełom tysiącleci przeżywało mając w składzie Bartheza, Henry’ego oraz Davida Trezeguet, a kilka lat później eksplodowało w Lidze Mistrzów (przegrywając dopiero w finale z Porto), wynosząc na szczyt takich grajków jak Ludovic Giuly, Jerome Rothen czy Dado Prso.
To nie była żadna sezonowa ciekawostka, czy chwilowa zachcianka przebywających w tym mieście przez większą część roku multimilionerów. Tym bardziej bolesny był upadek. Upadek symboliczny, bo wynikający nie tylko ze względów sportowych, jakiegoś nieszczęśliwego zrządzenia losu i jednego gorszego sezonu, ale upadek całego klubu, całej maszyny biznesowej, która przecież w Monako, pośród milionerów, powinna rozkwitać wcale nie gorzej od kręcących się po porcie fotomodelek.
Loże stadionu od wartych miliony dolarów jachtów dzieli pewnie kilkadziesiąt schodków i jakieś dwie minuty spokojnego spaceru, podczas którego można podziwiać fenomenalne widoki z dzielnicy Fontvieille. Mimo to życia na kredyt w tłustych latach futbolu z Monako nie chciał spłacać żaden z bywalców owych lóż. Klub płynął na dno i kto wie, czy w końcu by go nie dotknął – zajmował już nawet ostatnią pozycję w Ligue 2. I wtedy, między innymi statkami w dzielnicy portowej, stanął luksusowy okręt Dmitrija Rybołowlewa.
Dzisiaj nastąpiło niejako zwieńczenie dzieła, które rosyjski miliarder rozpoczął pół roku po spadku z Ligue 1. Do Monako trafią Joao Moutinho oraz James Rodriguez. Za obu graczy Porto, klub z Księstwa wyłoży… 70 milionów euro. Moutinho – 25 milionów, 26 lat, środek pola, jeden z najważniejszych graczy Porto i reprezentacji Portugalii. Rodriguez – 45 milionów, 21 lat, ponoć godny następca Valderramy, potrafi rozgrywać, ale i szarpać na skrzydle. W Kolumbii status zbawcy, w Porto – jednego z najbardziej utalentowanych graczy młodego pokolenia. Obaj panowie ściągnięci z Portugalii dołączą do całej fury zawodników, którzy zamach na setny ułamek fortuny Rybołowlewa przypuścili już wcześniej, wśród nich warto wspomnieć choćby zakupionego za jedenaście milionów Ocamposa, genialnego nastolatka z River Plate. Rybołowlew postanowił zbudować AS Monaco na wzór swojego rodaka składającego londyńską Chelsea. Szybkie, sprawne, drogie transfery, wysokie pensje, wysokie premie, wysokie oczekiwania. Tuż po wdrożeniu w życie tej, w gruncie rzeczy bardzo prostej taktyki, Monako z dna podniosło się z dna, aż do górnej połowy tabeli Ligue 2. W tym sezonie ograło całą ligę i uzyskało awans do krajowej elity.
Wiadomo, że potrzebne były wzmocnienia. Przebąkiwało się między innymi o Falcao czy Kompanym, póki co stanęło na Moutinho i Rodriguezie. Kto jednak czuje jakąkolwiek więź z malowniczo ulokowanym pośród wypasionych rezydencji klubem, nie powinien kręcić nosem. Dwóch klasowych zawodników, pensje i wysokość kwoty transferu jakby demonstrująca siłę – patrzcie, my możemy. Nas stać. Sygnał wysłany, piłkarze z całej Europy widzą, że kto zaspał i nie załapał się na fortuny szejków z PSG i Manchesteru City, teraz ma szansę się zrehabilitować, w dodatku w jednym z piękniejszych miejsc tej części Europy. Sezon ledwo się skończył, więc następne transfery to kwestia czasu.
Co prawda już słychać narzekania dotyczące pieniędzy zabijających prawdziwy futbol, ale najskuteczniejszą ripostą zdaje się krótkie hasło, które wkrótce może stać się pseudonimem monakijczyków. „Odtrutka na szejków z PSG”. Po tym jak paryżanie roztrzaskali w dwa czy trzy okienka transferowe więcej pieniędzy, niż zsumowane budżety wszystkich państw środkowej Afryki, powoli zaczynało brakować im konkurencji na rynku krajowym.
Dziś, po udowodnieniu przez Rybołowlewa, że Monako działa naprawdę na poważnie, można rozpocząć wyścig zbrojeń. Jak 70 wydanych baniek zripostuje PSG? Jaki będzie kolejny ruch bogaczy (nareszcie!) z miasta bogaczy (od zawsze)? I wreszcie – ile dolarów będzie biegało po boisku w meczach obu tych klubów w nadchodzącym sezonie Ligue 1? Aż chciałoby się westchnąć, za innym gościem ciągnąć petrodolary od szejków – liga będzie ciekawsza. I o wiele droższa…
