Błądził całe swoje życie. Jako junior KSZO olewał szkołę, stawiając wszystko na piłkarską kartę. Gdy młoda szatnia coraz chętniej sięgała po alkohol, nie odmawiał. Z wyjazdu na zarobek do Belgii musiał wracać na piechotę, bez grosza przy duszy. Gdy wreszcie się powiodło i odłożył pieniądze, przez problemy osobiste wpadł w depresję, którą próbował zagłuszyć narkotykami i bójkami tylko o to, by coś się działo. Czuł się jak życiowy przegraniec.
Dziś Marcin Machocki najlepiej czuje się w indyjskiej dżungli, prowadząc ponad stu wychowanków sierocińca. Pracuje i zarabia w Holandii tylko po to, by mieć na kolejny wyjazd w półdziką krainę, gdzie czasem do picia jest tylko deszczówka, a w nocy do pokoju zaglądają skolopendry.
Co sprawiło, że przeszedł taką przemianę? Co sprawiło, że znalazł swoją ścieżkę życiową?
***
Jakie było wasze osiedle?
Hukliwe. Po jednej stronie na placu zabaw bawiły się dzieci, a po drugiej działy się cuda wianki. Alkohol, rozbijane szyby, wszystko co do głowy przyszło. Byliśmy młodzi gniewni. Mieliśmy po piętnaście, szesnaście lat i myśleliśmy, że wszystko wiemy.
Uczyłeś się w szkole czy stawiałeś tylko na piłkę?
W szkole byłem takim z ostatniej ławki. Olewałem. Liczyła się tylko piłka, nie widziałem przed sobą innej przyszłości. Byłem bardzo szybkim prawoskrzydłowym w świetnym roczniku KSZO, który wygrywał nawet ze starszymi chłopakami. Raz zdobyliśmy medal mistrzostw Polski. Mnie powoływano do kadry wojewódzkiej.
Jak twoi rodzice podchodzili do tego, że stawiasz tylko na futbol?
Argumentowali, że nie wiadomo czy dostanę pozwolenie od lekarza na profesjonalne granie. Nie słyszę na jedno ucho, a piłkarz robi średnio kilka tysięcy główek rocznie, jest więc narażony na urazy głowy. Trochę się przejąłem, ale lekarz mnie przebadał i powiedział, że nie ma przeciwwskazań. Rodzice wspierali mnie, ale też mówili, że piłka mi chleba nie da. Nie wierzyłem. Mówili, że jeśli pojawią się problemy ze zdrowiem wszystko może się nagle skończyć, ale nie słuchałem. Gdzie młody człowiek myśli, żeby słuchać rodziców. A potem każde ich słowo się sprawdziło.
To, że słyszysz tylko na jedno ucho, nie przeszkadzało w graniu?
Przeszkadzało. Trener krzyczy coś, a ja nic, lecę jak głupi. Rówieśnicy też czasem myśleli, że ich ignoruję. A ja po prostu nie słyszałem.
Twój kolega z drużyny, Dawid Ambroży, mówił mi, że nie wszyscy w szatni mieli po kolei w głowie.
Robiliśmy różne głupie rzeczy. Jak jechaliśmy przez duże miasto to i gołą dupę się pokazało z okna. Jak pojechaliśmy na turniej, graliśmy niesportowo, szukaliśmy zaczepki, okazji do boksowania. Wymykaliśmy się też w nocy i uciekaliśmy na dziewczyny. Raz chłopaki ukradli meleksa na obozie i uderzyli w samochód na terenie ośrodka. Zrobiła się afera, przyjechała policja, ale trener wszystko przykrył, że to na pewno nie my. Zaczęliśmy też popijać. Z tyłu w autokarze zawsze się działo. Graliśmy w KSZO za darmo. Jak z Polonii zobaczyli, że pijemy wodę z kranu, to złapali się za głowę. Trzeba było więc organizować pieniądze. Taniej kupić, drożej sprzedać – wiadomo co się na osiedlu sprzedaje. Koszulkę z KSZO też się nieraz wyniosło.
Kiedy zaczęły się twoje poważniejsze problemy ze zdrowiem?
Jak miałem siedemnaście lat. Kostka do operacji, porobiły się jakieś odpryski, torbiele. Do tego problemy z kolanami. Zastrzyki, sterydy, niby w najlepszej klinice, gdzie Pudzian się leczył. Ale nic z tego. Jeden z trenerów eksploatował nas na 120 procent. Nie myślał o tym, żebyśmy w przyszłości grali, tylko chciał zrobić wynik na teraz. Dzisiaj już nie robi się takich treningów wytrzymałościowych juniorom. Połowa z nas wtedy się zajechała.
I jak postanowiłeś sobie ułożyć dorosłe życie, gdy z piłką nie wyszło?
Postanowiłem, że pojadę do Belgii na zarobek. Starszy kumpel z osiedla poznał w Anglii chłopaka z Irlandii, który zaoferował mu pracę na pograniczu Belgii i Francji. Ten kumpel spytał mnie czy nie pojadę. Pojechałem. Irlandczycy lali nielegalnie asfalt po ogródkach. Bywało, że wstawałem o szóstej, ładowali mnie do busa bez okien i tak siedziałem cztery godziny. Nagle otwierały się drzwi i rozkaz: równać teren, bo będzie lane szybko, żeby nie zobaczyła policja. Byłem w szoku. Ludzie jeżdżą za granicę, normalnie zarabiają, a tu takie coś. Dostawaliśmy po 60 euro dniówki, jeśli była praca. Mieszkaliśmy po kempingach, często zmieniając miejsce, żeby nas nie namierzyli. Te wylewki do niczego się nie nadawały, ci Irlandczycy byli oszustami. Lali po centymetrze, żeby tylko zaschło, a następnego dnia właściciel wjeżdżał i to pękało. Był z nami jeszcze taki starszy chłop, Rycho spod Poznania, który powiedział pewnego dnia, że zabiera busa, który rzekomo jest jego. Nie wtrącaliśmy się, była to dobra okazja, żeby się wyrwać. Mnie zależało tylko, żeby wrócić. Najmłodszy byłem, nie wcinałem się do niczego. Ale w Niemczech nas zatrzymali i zabrali na dołek, konfiskując zarazem wszystko z busa, nawet paszporty. Okazało się, że ci Irlandczycy ukradli tego busa gdzieś w Norwegii. W końcu nas wypuścili, ale bez niczego. Nie wiedziałem nawet gdzie jestem. Chodziłem po ulicy i pytałem: jakie to miasto? Okazało się, że Brandenburgia. Z Brandenburgii wracaliśmy do Ostrowca na piechotę. Szliśmy bez pieniędzy, bez niczego. Na stopa nikt się nie chciał zatrzymać – koledzy wysocy, łysi, do tego ja. Jak tak szedłem to żyć się odechciewało. Dopiero dziś myślę, że było warto to przeżyć.
Co wtedy jadłeś, skoro szedłeś bez grosza?
Kradłem w sklepie. To banana, to pasztecik. Raz chleb cały. Czasem ludzie coś dali. Sypialiśmy zwykle po dworcach, ale ogółem spało się mało. Wstawaliśmy z samego rana, jak jeszcze ciemno było, i szliśmy. Raz przeszliśmy 75 kilometrów w jeden dzień. Stopy całe pościerane. Butów już człowiek nie mógł utrzymać na nogach, zbyt obcierały. Straszne cierpienie dla stóp.
Najgorszy moment całej pieszej wędrówki?
Cztery dni nie kąpałem się i odczuwałem wielki dyskomfort. W środku niemieckiego miasta, nawet nie wiem jakiego, wszedłem się wykąpać w rzece. Statek niedaleko po niej płynął. Na nim dziewczyny. A ja się kąpię na waleta w środku miasta, taki wstyd. Nic nie miałem, nawet czym się wytrzeć. Chciałem się tylko odświeżyć, bo ten dyskomfort mnie zabijał.
Jak zareagowali rodzice, gdy wróciłeś?
Wróciłem jak syn marnotrawny. Mama wiedziała co nieco, bo z budki zadzwoniłem. Okłamałem ich, że daję sobie radę, żeby nie przyjeżdżali. Ale jak otworzyła mi drzwi to się popłakała. Myślałem, że będę miał jakąś jazdę. Ale mama tylko rzuciła mi się w ramiona i cieszyła się, że jestem cały. Dwa dni później oznajmiłem im, że jadę do Holandii.
Pewnie zadowoleni nie byli.
Co mogli mówić? Już nie mają wpływu, a przecież coś muszę robić. Znalazłem w internecie ogłoszenie, że jest praca przy zbiorze jabłek. Pożyczyłem na bilet w jedną stronę od sąsiadki. Wszystko tym razem potoczyło się dobrze. Pracowałem przy jabłkach, a potem w szklarni przy kwiatach. Po roku wróciłem do Polski własnym samochodem.
Chciałeś wrócić na stałe?
Tak. Nawet podjąłem próbę powrotu do KSZO. Oni w międzyczasie zbankrutowali, zaczynali od A klasy, wtedy byli już w IV lidze. Byłem w pierwszej drużynie, nawet nieźle to wyglądało. Ale któregoś razu noga mi strzeliła podczas biegu. Szukałem ratunki po lekarzach, ale już żaden nie chciał się podjąć operacji. Jeden tłumaczył mi godzinę dlaczego już nigdy nie zagram w piłkę. Do dziś mnie ta noga boli. Będzie boleć do końca życia. Zdrowie to nie domek z kart, że się rozpadnie i zaraz postawisz wszystko od nowa.
Postanowiłem wrócić do Holandii. Finansowo znowu się powiodło, ale dwa tygodnie przed moim powrotem zostawiła mnie dziewczyna. Załamałem się. Miałem zaoszczędzone osiem tysięcy euro, miałem samochód, 22 lata. Wszystko mogłem, nawet na studia pójść. Ale złapałem tak depresyjne stany, że nawet nie chciałem nigdzie wychodzić początkowo, od razu uciekałem z imprez do domu, dosłownie po dwudziestu minutach. Byłem zagubiony. A potem odpaliłem totalny balet. Leciałem po bandzie kilka miesięcy. Roztrwoniłem mnóstwo pieniędzy. Trawę jarałem codziennie i czasami zdarzyły się inne rzeczy. Na dyskotekach ciągle szukaliśmy okazji do bójek. Dużo się biliśmy.
O co się biłeś?
Żeby coś się działo. Chcieliśmy dominować. Jak się wychodziło na miasto, to pierwszym celem były dziewczyny, a drugim awantura. Któregoś razu upiłem się kompletnie. Nie wiadomo skąd ruszyło na nas piętnastu chłopa. Zawsze razem szliśmy wszyscy do boju, ale tym razem widać było ich tak wielu, że chłopaki zawrócili i uciekali. Ja, kompletnie pijany, poszedłem sam na tych piętnastu. Dostałem pełną butelką w głowę. To mnie ogłuszyło, a potem mnie skopali. Obudziłem się w szpitalu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jak tak dalej pójdzie, to się zabiję. Czułem się jak życiowy przegraniec. Doszedłem do wniosku, że balety, trawa, nic nie daje mi ukojenia. Nic nie daje mi pokoju w sercu. Zacząłem czytać biblię.
Co w niej znalazłeś?
Słowa, które mnie budowały od nowa. “Choćbym szedł ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo ty jesteś ze mną”. “„I dam wam serce nowe i tchnę w was nowego ducha. Zabiorę wam wasze serca kamienne i włożę w was serca z żywego ciała”. Uczyłem się na nowo co dobre, a co złe. Zacząłem się zastanawiać do czego dążę w życiu, do czego człowiek ogółem powinien dążyć. Potraktowałem biblię mega poważnie. Widziałem w niej słowa prawdy. W tym czasie koledzy powiedzieli, że odwaliło mi na maksa. Ja zagłębiałem się w wiarę coraz bardziej. Któregoś dnia zrobiłem trzydniowy post, zero picia, zero jedzenia. Akurat byłem już znowu w Holandii. Siedziałem sam w domu. Zacząłem się głęboko modlić, tak całym sercem. Zacząłem prosić Boga o wybaczenie. Położyłem się na podłodze i wymieniłem wszystkie grzechy, jakie popełniłem. Żałowałem za całe zło, jakie w życiu wyrządziłem. Leżałem twarzą do ziemi i płakałem. Czułem się zdruzgotany. Tak jakby wszystko straciło sens. Nie czułem żadnej nadziei. I wtedy usłyszałem dźwięk, ale nie tak jak słyszymy go normalnie na co dzień, ale tak jakby pan Jezus przyszedł do mnie w myślach. Jego słowa pojawiały się w mojej głowie. Ludzie mogą się z tego śmiać, może to się wydawać dziwne, ale ja naprawdę to przeżyłem. Jego słowa brzmiały tak:
– Marcinie, dlaczego leżysz na podłodze? Wstań, ja jestem.
Coś takiego przyszło do mojego umysłu i serca. Jasno, wyraźnie, przesiąkło mnie całego. Czułem, że ktoś wybaczył mi moje grzechy, wszystkie te złe rzeczy, które w życiu robiłem. Wstałem. Bez euforii, jakoś naturalnie, po prostu zacząłem żyć dalej. I zaraz później nauczyłem się rozpoznawać prawdziwe szczęście. Od tamtego czasu zmieniło się wszystko. Zacząłem być bardziej pozytywnie nastawiony do życia. Postrzegałem je inaczej. Wtedy pojawiła się wielka chęć, żeby pomagać ludziom. Najszczęśliwszymi ludźmi na świecie są ci, którzy szukają drogi, aby pomagać innym. Najnieszczęśliwsi ludzie na świecie to ci, którzy szukają dróg, żeby uszczęśliwiać samego siebie.
Uznałem, że nie mogę dalej być wokół kumpli, muszę zmienić otoczenie. Z miejsca wsiadłem w samochód, rzuciłem pracę i z dnia na dzień pojechałem do Anglii. Chciałem porozmawiać o tym, co czuję, z kimś, kto by mnie rozumiał, bo wszyscy uważali, że mi odbiło. W Anglii dużo czytałem o kościołach, bo w nasz rzymski nie wierzyłem, zbyt wiele różnic widziałem między tym, co mówi biblia. Ostatecznie wyróżniłem baptystów i adwentystów. W mieście, gdzie mieszkałem, te kościoły znajdowały się po dwóch stronach tej samej ulicy. Poszedłem tam. Pomyślałem: “Co ja w ogóle robię? Nawet po angielsku dobrze nie mówię”. Ale wszedłem do adwentystów, w mojej opinii najwierniej traktowali to, co zostało powiedziane w biblii. Ktoś może kojarzyć ich choćby z filmu “Przełęcz ocalonych”, tam główny bohater był adwentystą. Wchodzę do środka. Tam sami czarni. Siedemdziesiąt osób, wszyscy murzyni. Ja wcześniej byłem rasistą. Wtedy to momentalnie mi przeszło, jakby mi ktoś tą nienawiść zabrał.
Jeden zagadał do mnie po angielsku, nic nie zrozumiałem, powiedziałem tylko:
– I am looking for Jesus.
I zacząłem chodzić tam regularnie. Później wyjechałem z Anglii, ale kościół spamiętałem, bo miałem dobre doświadczenia. Przez jakiś czas mieszkałem w Walii w samochodzie, a cały czas myślałem jak mogę umocnić się w wierze. Aż kości mi płonęły tym tematem. Dowiedziałem się, że są adwentyści, którzy co roku jeżdżą do Indii na misję. Postanowiłem, że wrócę do Holandii, zarobię pieniędzy i też pojadę. Zarobiłem i tak zrobiłem.
Co na to twoi rodzice?
Miałem dwadzieścia cztery lata, więc oznajmiłem tylko, że jadę. Nie za ciekawie to odebrali. Ciągle była w nich myśl, że nie dzieje się ze mną za dobrze. Ale nie mogli mnie zatrzymać.
Nie bałeś się wyjazdu?
Bałem. Ale chciałem służyć ludziom, tak jak służył Jezus. Miałem w sercu obietnice Boże, które mówią, że choćby nie wiem co się działo, to Bóg jest ze mną, więc nie muszę się bać.
I co zastałeś w Indiach?
Masakra. Pierwszy widok w Bombaju: za płotem góry śmieci, a na tych górach slumsy i biegające pośród nich dzieci. Do tego strasznie gorąco. Bałem się, że zachoruję. Najpierw pomagaliśmy w sierocińcu w Kalkucie, gdzie zakwaterowanych było pięćdziesiąt dzieci. Nie miały nic, tylko budynek, który zbudowali misjonarze. Potem ruszyliśmy do docelowego miejsca w dżungli. Tam około sto pięćdziesiąt osób przy bezpłatnej podstawówce, założonej przez parę adwentystów z Ameryki, którzy mieszkają w Indiach już trzydzieści lat. Najwięcej sierot albo dzieciaków, które miały różne ciężkie historie. Samo bycie z nimi już wiele im daje. Jak brałem wkrętarkę i coś robiłem, to obchodziły mnie wokół żeby czegoś się nauczyć.
Czym się zajmowałeś?
Mieszkałem w budynku, który rok wcześniej zbudowali Polacy, wstawałem co rano i budowałem szkołę. Duża satysfakcja zobaczyć rok później, że służy dwustu dzieciom z okolicznych wiosek.
Co cię najbardziej zdziwiło w różnicach kulturowych?
To, że dla nich zobaczenie białego to niesamowite przeżycie. Nie wyplenili z siebie takiego nastawienia, że biały będzie rządził. Jak jesteś biały od razu masz większy posłuch. To samo powie Hindus, to samo powiesz ty, ciebie dopiero posłuchają.
Jak długo zostałeś w Indiach za pierwszym razem?
Po miesiącu musiałem wracać, bo kończyła mi sie wiza. Postanowiłem, że wrócę do Holandii i zbiorę kasę na wyjazd za rok. Tak się też stało. Znowu wyjechałem, z tym, że teraz dostałem wizę na pół roku. Dwa dni przed wylotem przyjąłem chrzest przez zanurzenie. Potraktowałem to jako świadome wejście w wiarę. Uparłem się, że to musi być przed wyjazdem do Indii, ale była zima, więc chrzest odbył się przy temperaturze minus piętnaście. Przyleciałem z grupą Polaków, wszyscy na miesiąc. Zobaczyłem, że tam jest ogromna grupa chłopaków między trzynastym a dwudziestym rokiem życia, którzy nie mają żadnej opieki. Nie ma nikogo, kto mógłby ich poprowadzić w codziennym życiu. Na dwa dni przed wylotem uznałem, że z nimi zostanę. Wszyscy Polacy pojechali, zostałem sam. I wtedy naprawdę się zaczęło.
Zaczęło się co?
Poznawanie tego świata. Byłem jednym z nich, żyłem z nimi na co dzień, spałem, budziłem się i jadłem to co oni. Na początku bałem się tego jedzenia – to robaki w ryżu, to inne brudne rzeczy. A teraz wszystko zjem. Jak na ulicy jajko smażą, mogę normalnie podejść i zjeść takiego eggrola. Byłem odpowiedzialny za chłopaków, żeby z rana ich budzić, żeby czyścili uszy, żeby mieli w czym chodzić. Zazwyczaj nie mają w czym. Większość nie ma butów, niektórzy nie maja nawet slipków. Póki miałem pieniądze zarobione z Holandii, to ile mogłem, kupowałem, ale ile może pomóc jedna osoba na ponad sto. Miałem też trzymać dyscyplinę, organizować im czas, dużo graliśmy w piłkę, siatkę, prowizoryczną siłownię im założyłem. Nawet ich w szkole uczyłem. Nie byłem asem szkolnym, ale oni często nie wiedzą o świecie nic, więc czego mogłem, to uczyłem. Co wiedziałem, to przekazywałem.
Któregoś razu pojechałem po buty do większego miasta oddalonego o 200 km. Tyle ich trzeba było kupić, że potrzebowałem pomocy przy dźwiganiu, więc zabrałem jednego z podopiecznych. Pytam: byłeś kiedyś w mieście? Powiedział, że nie. Mieszkał w dżungli od czterech lat. Nie znał rodziców.
– Skoro nigdy nie byłeś w mieście, to chodź, zjemy coś.
I zabrałem go do restauracji. Takiej normalnej knajpy. Usiedliśmy, powiedziałem, żeby wybierał co chce. On siedział, był w szoku. Nie mógł wybrać.
– Dobra, to wezmę ci to co sobie będę brał.
Przynieśli fajne jedzonko, bo to w restauracjach naprawdę jest super, a on zaczął płakać.
– Co ty robisz? Czemu płaczesz?
– Marcin. Mogę ci coś powiedzieć?
– No?
– To najpiękniejszy dzień w moim życiu.
I płakał. Ja przy tym też się rozpłakałem. Mocno to na mnie wpłynęło co powiedział, uderzyło wręcz. Już myślałem, że wiem sporo o Indiach, a to mi się nie mieściło w głowie. Nie zdawałem sobie sprawy ile znaczy to dla niego, czy dla kogokolwiek z tych stu pięćdziesięciu chłopaków. Potem powiedział:
– Marcin. Zrobisz mi zdjęcie?
I zrobiłem mu zdjęcie jak siedział z jedzeniem. Nie ważne dla niego, że jest na moim telefonie. Nie ważne, że sam go nie ma. Ważne, że ma zdjęcie. Z tego akurat dnia.
Innym razem woda przestała lecieć ze studni. Najpierw leciała raz dziennie, a potem wcale. Później wodę z rzeki kombinowaliśmy, ale rzeki w Indiach są w opłakanym stanie, to koktajle metali ciężkich. Tą wodą cztery miesiące się myłem. Ciężka sprawa naprawdę. Oczywiście nie nadawała się do picia, więc często nie miałem co pić. Nie wiedziałem co zrobić. Deszczówki czasem się napiło. Były chwile, że myślałem o powrocie. Zostawić to wszystko, bo dramat jest, gorąco takie, a nawet wody nie ma. Jeszcze się pochoruję. Ale czułem się odpowiedzialny za chłopaków, przecież jestem ich opiekunem. Zaprzyjaźniłem się z nimi, powstały mocne więzi, liczą na mnie. Nie mogę wsiąść i pojechać, zawiódłbym ich.
Poszedłem do tego Amerykanina i mówię, że tak nie może być. Nie było jednak pieniędzy, żeby nowe źródełko wykopać. Więc zacząłem pisać do znajomych i w sieci, że jesteśmy w dżungli, są tu dzieciaki i mamy ogromne problemy z wodą. Potrzebne było jednak aż osiem tysięcy dolarów. Nie mogłem zebrać takiej kwoty. I wtedy mój przyjaciel z Łodzi, który był u nas wcześniej w dżungli z grupą Polaków, poszedł do banku, wziął kredyt na 30 tysięcy złotych i wszystko opłacił. Po czterech miesiącach przyjechały maszyny i zrobiły nowe źródło. Niesamowity gest, niesamowite poświęcenie.
Musiałeś wrócić czy chciałeś?
Kończyła mi się wiza. Znowu wróciłem do Holandii, tym razem na krócej, tylko na trzy miesiące. Dostałem wizę do Indii na pięć lat. Duża radość, ale też to tylko wiza turystyczna, więc co trzy miesiące muszę opuszczać Indie, a to kosztuje. Sprzedałem samochód i poleciałem. W Indiach kupiłem motor. Jazda po tamtejszych drogach to przeżycie. Jeżdżą jak świry. Tirem jedzie, skręca w ostatniej chwili, mija cię o centymetry. Ale ten motor bardzo się przydawał, do najbliższego miasta było od nas 70km. W tym czasie zlikwidowali sierociniec w Kalkucie, za wiele było prześladowań ze względu na to, że był chrześcijański. Doszło mi dwadzieścia dzieciaków. Myślałem sobie: “panie Boże, ja przecież w ogóle nie ma kompetencji, żeby to wszystko robić. Szkoły nie skończyłem”. Ale zostało mi to powierzone więc starałem się najlepiej jak umiałem. Dużo przyszło z Kalkuty maluchów, czytałem im na dobranoc.
W dżungli miałeś bliskie spotkania z tamtejszą fauną?
Miałem. W nocy nagle się budzę, otwieram oczy, a po ścianie chodzi pająk wielki jak ręka. Trzeba wstać, zabić. Ze trzy takie zabiłem. Chłopaki węża złapali. Albo skolopendry. Strasznie jadowite. Siedzę któregoś razu boso w pokoju, pisałem coś dla chłopaków, a tu patrzę, skolopendra już dwa centymetry od mojego palca. W ostatniej chwili uciekłem z nogą.
Najgorsze były jednak rzeczy, których wytłumaczyć nie mogę. Starsza dziewczyna była nawiedzona. Takie dźwięki, krzyki z siebie wydawała, jakich człowiek nie potrafi ze swoich strun głosowych. Nie potrafię tego opisać. Miała niesłychanie dużo siły. Bałem się jej. Wychodzisz w nocy do toalety, patrzysz, a ona siedzi na dachu drewnianego szaletu i świdruje cię obcym, dziwnym wzrokiem. Nie wiesz co zrobi. Odprawiano egzorcyzmy, ale nie dało to nic. Zabrali ją do szpitala.
Był też jeden z moich podopiecznych, który przez dwa miesiące źle się czuł i w dwóch szpitalach nie wiedzieli co się z nim dzieje. Pewnego wieczoru go jakby przycisnąłem, że ma mi powiedzieć wszystkie swoje problemy i powiedzieć co się z nim dzieje, bo ciągle leży w łóżku i tak być nie może. On powiedział wtedy, że widzi postacie jak obok niego chodzą w nocy, że cos go za rękę ciągnie lub dusi. Jak zacząłem się modlić za niego, to mnie uderzył i rzucił się na mnie. Wtedy zrozumiałem co się dzieje. Na następny dzień zrobiliśmy spotkanie, czytaliśmy razem biblię i modliliśmy się za niego w kole. On leżał na ziemi, miał drgawki i wydawał dziwne dźwięki. Jeden z naszych przyjaciół położył mu rękę na głowę i zapytał: czy wierzysz, że Jezus może cię uzdrowić? On powiedział “tak”, płacząc. A czy chcesz, aby cię uzdrowił? On powiedział “tak, chcę być zdrowy”. Wtedy jakby zemdlał. Na następny dzień chłopak był nie do poznania. Pełen uśmiechu. No to był cud. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Znowu ktoś może nie wierzyć, ale nie dbam o to. Wiem co widziałem.
Jak to się stało, że trafiłeś na misję w Tanzanii?
Musiałem wyjechać z Indii ze względu na obostrzenia wizy turystycznej, kasa zresztą też się skończyła. Przyjaciel, ten z Łodzi, który zapłacił za studnię, napisał mi, że w Tanzanii też jest misja, trzeba wieżę ciśnień dla wioski zbudować. Sprzedałem szkole motor za pół ceny, byle tylko mieć za co lecieć i poleciałem do Afryki prosto z Indii. W Tanzanii sierociniec założyło małżeństwo – ona Polka, on Niemiec, też adwentyści. Znowu robiliśmy to, co było potrzebne – czasem przy budowie, czasem stawiało się płot, innym razem po prostu spędzanie czasu z dzieciakami. Pewnego razu dzieciakom z lokalnych wiosek kupiliśmy batoniki. Nie wiedziały jak je otworzyć. Jadły z papierkami. Niemożliwe jaka jest różnica w świadomości. Ale też jak potrafią takie małe rzeczy, które my mamy na co dzień, docenić. Po Tanzanii wróciłem do Holandii. Chcę więcej zaoszczędzić, żeby wrócić do Indii. Może pod koniec roku się uda. Może tym razem pojadę na rok.
Tęsknisz za dżunglą?
Tęsknię. Cały czas.
To twoje miejsce na ziemi?
Nie ma miejsca na ziemi. O to właśnie się rozchodzi. Zbieranie pieniędzy na przyszłość, na mieszkanie, zastanawianie się co będzie na starość. Ode mnie to jakby odeszło. W biblii jest napisane, żeby nie zbierać skarbów na ziemi. To nie jest nasz dom, jesteśmy pielgrzymami, bo nasz dom jest w niebie. Przestałem martwić się co będzie później. Całkowicie zawierzyłem temu, co obiecał Bóg. W tym roku planuję lecieć znowu do Indii, a potem na Zanzibar. Na Zanzibarze społeczeństwo jest w 98 procentach muzułmańskie. Znamy tam pastora, chcemy zbudować drugi kościół.
Leszek Milewski