– Miałem dość. Nie chciałem do tego wracać. Potem zaczęło mnie znowu ciągnąć do trenerki. Zapłaciłem kolejny raz za kursy. Prowadzili je ci sami ludzie, którzy zarzucili mi kupno dyplomu. Nie mam do nikogo pretensji, chociaż pewnie byłbym w innym miejscu. Miałem 38 lat, kiedy zrobiłem awans. W tym samym czasie Leszek Ojrzyński awansował ze Zniczem. Nie mówię, że teraz byłbym tam gdzie on, ale na pewno w innym miejscu. Było zainteresowanie moją osobą, ale co z tego zostało? – dwadzieścia lat temu noszono go na rękach, a on mierzył swoje siły z zawodnikami Barcelony i Manchesteru United. Obecnie odczuwa jak mało łaskawa bywa karuzela trenerska w niższych ligach. Były piłkarz m.in. Legii i Trabzonsporu, Jacek Cyzio w rozmowie z Weszło.
Alex Ferguson właśnie ogłosił, że po sezonie odchodzi z Manchesteru United (rozmawialiśmy 8 maja – red.). Nie ma lepszej okazji by przypomnieć spotkanie z Czerwonymi Diabłami w Pucharze Zdobywców Pucharów.
Pamiętam dobrze całą edycję, także z tego względu, że po meczu ze Swift Hesperange urodził mi się syn. Poza tym rzadko polski zespół dochodzi do półfinału międzynarodowych rozgrywek. Każdy mały sukces traktowany jest jak sensacja. Do dzisiaj nic się nie zmieniło. Zanim doszliśmy do półfinału pokonaliśmy Sampdorię, wtedy najlepszą włoską drużynę. Po zwycięstwie u siebie 1:0 pojechaliśmy na rewanż. Siedzimy w restauracji i oglądamy w telewizji zestawienie par półfinałowych. Bez Legii. Uznano, że Włosi awansowali już przed meczem. Nikt na nas nie stawiał. Natomiast Anglicy byli za mocni, a dodatkowo Marek Jóźwiak dostał czerwoną kartkę.
Prowadzenie utrzymaliście przez chwilę. Podobno Arkadiusz Gmur, pana szwagier, był zbyt zmęczony po celebracji, żeby zapobiec utracie gola.
Pobiegłem się cieszyć pod krytą trybunę, a za mną reszta drużyny. Arek miał największy dystans do pokonania. Grał na prawej obronie i musiał przebiec boisko po przekątnej. Zanim wrócił na swoją pozycję biegł już na niego szybszy do wiatru Lee Sharpe.
Ferguson zapowiadał, że Manchester was zmiażdży, ale ostatecznie pochwalił was za dzielną postawę w dwumeczu.
Ferguson docenił naszą klasę. Po spotkaniu, my, jak to Polacy, nieczęsto grający z takimi drużynami chcieliśmy wymienić się koszulkami, ale tylko trzech przeciwników było chętnych na wymianę. Mieliśmy zresztą brzydkie koszulki, na których zaszyto logo sponsora białym materiałem. Naprawdę nie wyglądały najlepiej. Wtedy Ferguson wszedł na murawę i kazał swoim zawodnikom wymienić się z nami. Tylko Bryan Robson stwierdził, że tego nie zrobi i zszedł do szatni. Już po powrocie do Polski zginęła koszulka Arka Gmura. Albo wypadła z walizki, albo ktoś ją sobie przywłaszczył.
Powtarza się, że za waszym sukcesem stały dobre relacje w drużynie, budowane w Garażu przy piwie. To mit czy faktycznie miało to wpływ na dobre wyniki?
Każdy klub miał swój garaż. W Pogoni Szczecin, z której trafiłem do Legii, też imprezowaliśmy. Kto miał zdrowie bawił się do poniedziałku, wtorku, ale od środy już zaczynała się praca. Dlatego puchary były dla Legii zmorą. Jeśli wygraliśmy w środę, to do czwartku była impreza. Ciężko zrobić zajęcia na drugi dzień z grupą ludzi, z której część nawet nie poszła spać. Przychodził piątek, liga i okrutne męki na boisku. Za słabymi wynikami stał też fakt, że mieliśmy wąską kadrę. Lubiłem zajść do tego miejsca kiedy już nie grałem w Legii. Po takiej wizycie wracałem do domu później niż zwykle i nie własnym autem (śmiech).
Powtarza się też, że mieliście charaktery, o co trudno u współczesnych piłkarzy.
Mieliśmy jaja. Na imprezy przychodzili wszyscy zawodnicy, każdy z żoną lub dziewczyną, a na boisku jeden za drugim poszedłby w ogień. Była też hierarchia. Teraz młody zawodnik wchodzi do szatni, nie sprzątnie czegoś, co leży na ziemi. Prędzej się o to przewróci, otrzepie i pójdzie dalej. W moich czasach początkujący zawodnik, kiedy wchodził do zespołu, pytał się trenera, co należy do jego obowiązków. Każdy wiedział, kto jest odpowiedzialny za noszenie piłek, kamizelek czy bramek. To świadczyło o szacunku do starszego piłkarza. Chyba coś poszło nie tak w rozwoju charakterów polskich zawodników. Pojawiły się pieniądze, ale nie ma wyników. Wszędzie na świecie piłkarze dużo zarabiają, ale potrafią też wygrywać.
Jak pan wspomina zgrupowania kadry? To były wyjazdy w starym dobrym stylu?
Lubiłem na nie jeździć. Zjeżdżali się chłopaki, którzy rywalizowali między sobą w lidze. Schodziliśmy do hotelowej restauracji, rozmawialiśmy, żartowaliśmy. Zawsze ktoś się kręcił obok nas. Jakaś dziewczyna albo redaktor, który nie miał problemu, żeby zrobić z kimkolwiek wywiad. Trener też był świadomy, jaka ekipa się zebrała. Niestety potwierdza się to, co się słyszy teraz o kadrze. O zawodnikach, którzy zamykają się w pokojach i grają na konsolach. Rozmawiałem z jednym z piłkarzy, który jeszcze do niedawna grał w reprezentacji. Stara gwardia już się wykruszała, a ten doświadczony piłkarz miał problemy, żeby z kimś porozmawiać, znaleźć kogoś o podobnych zainteresowaniach. Nie ma z kim słowa zamienić.
Jest pan trenerem obecnie w niższych ligach, gdzie nie ma wielkich pieniędzy. Zawodnicy mimo to gwiazdorzą?
Trzeba wychowywać młodzież, która wchodzi do zespołu. Traktować jak trampkarzy. Trochę za późno na takie nauki. Miałem poukładaną sytuacje w Pelikanie Łowicz. W kadrze miałem też starszych piłkarzy jak Hyży, Czerbniak czy Kowalczyk.
Pelikan to początek pańskiej kariery trenerskiej. Awansował pan na zaplecze ekstraklasy.
Dostałem tam kredyt zaufania i w następnym sezonie po moim przyjściu walczyliśmy o awans. Przegraliśmy baraż z Podbeskidziem, w następnym sezonie byliśmy już lepsi od Kmity Zabierzów. Zrobiliśmy tym awansem zarządowi pod górę, bo trzeba było rozbudować stadion i podnieść pensje. Po awansie w klubie była euforia. Wróciliśmy w nocy, witało nas pełno ludzi i czekał odkryty autobus. Potem wytrzeźwieliśmy i usiedliśmy, żeby porozmawiać o przygotowaniach do nowego sezonu. Trzeba było kupić nowych piłkarzy, bo tym samym składem nie dalibyśmy rady w wyższej lidze. Temat szybko się skończył, nie było pieniędzy. Tych za awans nie dostałem do dziś.
Dlaczego trener, który tak dobrze zaczął, teraz trenuje kluby z czwartej ligi?
Po awansie miałem dużo propozycji z niższej ligi. Powinienem z nich skorzystać. Więcej i tak bym wtedy nie zarobił, a piłkarzy na pierwszą ligę nikt by mi nie kupił. Zostałem jednak. Potrzebowałem zrobić dyplom trenera drugiej klasy. Złożyłem więc podanie o warunkowe prowadzenie Pelikana i zapisałem się na kurs. Przyszedł dzień stawienia się na komisji. Egzamin, a potem wykład trenera Beenhakkera. Usłyszałem na nim, że kupiłem dyplom na bazarze. Oblał mnie pot, źle się poczułem. Ł»artujecie – mówię. Padło pytanie, jak go zrobiłem. Odpowiedziałem, że tak samo jak wy. W latach 90-tych w Legii. Wyglądało to tak, że płaciło się jakąś kwotę i wystarczyło raz pokazać się na zajęciach. Czy ktoś wtedy robił inaczej? Chodził do szkół? Pokazywałem mój dyplom wcześniej. Nikt nie zgłaszał uwag. Ja i Sławek Majak zostaliśmy ubici. Nie wiem, może na nas padło? Przecież gdybym ten dyplom zdobył nielegalnie, to nie byłbym na tyle głupi, żeby się nim chwalić przed komisją.
Do akcji włączył się prokurator, ale ostatecznie został pan uniewinniony.
Stawiłem się dwa razy na policji w ramach złożenia wyjaśnień. Następnie dostałem pismo z prokuratury, że sprawa została umorzona.
Czyli mógł pan się na nowo ubiegać o dyplom trenera drugiej klasy?
Tak.
Czemu pan tego nie zrobił?
Miałem dość. Nie chciałem do tego wracać. Przez kilka lat zajmowałem się tylko pracą z dziećmi. Potem zaczęło mnie znowu ciągnąć do trenerki. Zapłaciłem kolejny raz za kursy. Prowadzili je ci sami ludzie, którzy zarzucili mi kupno dyplomu. Zachęcał mnie też do tego Władek Stachurski. Ł»ałuję, że tak się stało, ale trzeba o tym zapomnieć. Nie mam do nikogo pretensji, chociaż pewnie byłbym w innym miejscu. Miałem 38 lat, kiedy zrobiłem awans. W tym samym czasie Leszek Ojrzyński awansował ze Zniczem. Nie mówię, że teraz byłbym tam gdzie on, ale na pewno w innym miejscu. Było zainteresowanie moją osobą, ale co z tego teraz zostało? Mam też dość pracy w czwartej lidze.
Niedawno zwolniono pana z Bzury Chodaków. Rozmawiałem miesiąc temu z prezesem, który przyznał, że wiążą z panem duże plany.
Nie chcę bajerować prezesów, chcę po prostu wykonać swoją robotę. Jeśli coś mi się nie podoba, mówię o tym głośno. Po jednym z meczów przekazałem zarządowi, że podziękowałbym chłopakom, których oni ściągnęli. Tabela tak się ułożyła, że niemal co kolejkę graliśmy z wiceliderem. Zdobyliśmy 7 punktów. Chłopaki zostawili dużo zdrowia, zaczęli łapać dobry rytm. Nie po to, pracowaliśmy trzy miesiące, zżyliśmy się, opracowaliśmy jakiś styl, żeby to nagle rozwalać. W Chodakowie zebrała się dobra grupa, która zabezpieczyła finansowo klub na grę w czwartej lidze, ale ktoś nie wytrzymał, dlatego zostałem zwolniony.
Ściągnął pan swoich zawodników?
Miałem taką możliwość i ściągnąłem Roberta Hyżego, który grał u mnie w Pelikanie. To doświadczony zawodnik. Za jego sprawą pojawił się też nowy bramkarz. Uważam, zarząd tak samo, że najlepszym zawodnikiem w każdym meczu był właśnie Hyży. Namówiłem go na grę w Bzurze. Inaczej pewnie nie chciałoby mu się przyjeżdżać z Łodzi. Dogra tam pewnie do końca rundy.
Gdzie jeszcze zetknął się pan z nietypowymi warunkami?
W Łomiankach to była całkowita partyzantka. Przyjechałem na spotkanie z trzema mężczyznami, wypiliśmy kawę, dogadaliśmy się w dwie minuty. Potem dwóch z nich już w ogóle nie spotkałem. Od stycznia zaczęły się przygotowania. Został jeden prezes, który zajmował się wszystkim. Zdarzało się, że przyjeżdżałem na trening i zastałem zamkniętą bramę na stadion. Prezes ją zamknął i gdzieś pojechał. Próbuję się dodzwonić. Skaczemy z zawodnikami przez płot, ktoś miał na szczęście klucz do budynków klubowych. Kiedyś przyjeżdżam na mecz ligowy, brama zamknięta, próbujemy z kapitanem skontaktować z prezesem. Znowu nie odbiera, przyjeżdża zespół gości, jest godzina do meczu. W końcu udało się dodzwonić, mówimy: za godzinę gramy mecz! On na to: a co się stało? Musiałem świecić oczami przed zespołem gości.
Zatrudniono mnie też w Ostrowie Mazowieckim. W pewnym momencie miałem ze 30 zawodników podczas okresu przygotowawczego. Kiedy liga ruszyła miałem ich kilkunastu. Bywało tak, że na mecz zabierałem zawodnika, który wracał z urlopu. Jechał z bagażami, które zabrał na wakacje. Przed meczem w szatni widziałem 15 osób, z czego znałem 10. Brałem kartkę, pytałem się chłopaków na jakich grają pozycjach i tak ustalałem skład. Zarzucano mi, że nie daję wskazówek piłkarzom podczas meczu, ale przecież ja ich nie znałem. Nie miałem kierownika, który powiedział mi, jak nazywają się ci zawodnicy. Przecież się nie ośmieszę i nie wejdę na boisko. Odpuściłem. Pożegnałem się z tymi, których kojarzyłem.
Zna pan stwierdzenie, że piłkarz do 30 gra o trofea, a po 30 już o pieniądze? Pana kariera skończyła się zanim dobił pan do tej umownej granicy.
W Turcji złamano mi poważnie nogę. Nie wróciłem już do dobrej formy fizycznej. Zrobiłem błąd, że wyjechałem. Kiedy już się wyleczyłem, chciałem wrócić do Polski odbudować się. Trafiłem do biednej Pogoni, gdzie nie płacono pieniędzy. Spadliśmy z ligi, a ja znowu poleciałem nad Bosfor. Turcy pytali, czy jeszcze gram w piłkę, przecież wyjeżdżałem jako inwalida. Znowu wróciłem do Polski, trafiłem do Zagłębia. Przyszedł trener Topolski, który chciał, żebym zmienił warunki kontraktu. Nie podobało mu się, że mogę odejść, jeśli zgłosi się po mnie klub z zagranicy. Teraz na miejscu Topolskiego postąpiłbym tak samo. Wtedy jednak wsiadłem do samochodu i pojechałem do Wawelu Kraków. Tam też nie płacono zawodnikom, ale była dobra atmosfera. Ostatecznie skończyłem w Okęciu Warszawa jako asystent trenera.
W Turcji zdobył pan krajowy puchar, wicemistrzostwo, został uznany najlepszym obcokrajowcem. Jak w ogóle doszło do wyjazdu do Trabzonsporu?
W Trabzonie trener był Urbain Braems, były szkoleniowiec Włodzimierza Lubańskiego z Lokeren. Szukał napastnika, a Lubański, który widział mecze z Manchesterem polecił mnie. Sam Braems kupował mnie w ciemno. Turcy pojawili się w Warszawie, ze mną dogadali się w kilka minut. Przez cały dzień negocjowali z PZPN-em, ponieważ nie miałem jeszcze 23 lat i nie mogłem tak po prostu wyjechać za granicę. W końcu ktoś podpisał umowę o moim wyjeździe wartą milion dolarów. Dowiedziałem się, że na drugi dzień wylatuję. Przecież nic ze sobą nie mam! – powiedziałem. Arek Gmur podrzucił mi jakieś skarpetki i tak poleciałem. Z lotniska jedziemy limuzyną otoczoną przez czterech policjantów na motocyklach. Podjeżdżamy do centrum miasta, otwiera się wielka brama, tam wielki park, a za nim pałac. Lubański mówi do mnie: mam nadzieję, że nas nie zabiją. Wita nas gruby facet z cygarem. To jeden z najbogatszych Turków, prezydent Trabzonu Mehmet Ali Yilmaz. Przyniósł ze sobą dwie walizki pełne dolarów. Otrzymałem od niego kilka tysięcy.
Na drugi dzień poleciałem już bez Lubańskiego do klubu. Patrzę na płytę lotniska. Tam pełno ludzi. Tłumacz, który był Bułgarem, próbuje mi powiedzieć, że oni wszyscy czekają na mnie. Wychodzę z samolotu, jeszcze nie dotknąłem ziemi, a już wzięli mnie na ręce. Dolary miałem schowane pod pazuchą. Pierwszy raz w życiu miałem tyle kasy! Kurwa! Pierdolę to – pomyślałem i złapałem się pod pachy! Mogłem spaść, ale nie zgubić kasę!
Turcy pamiętają jeszcze pana?
Strzelałem największym: Galatasaray, Fenerbahce, Besiktasowi, więc coś znaczyłem dla kibiców. Niedawno przyleciałem do Trabzonu na staż do trenera Gunesa. Na lotnisku czekało na mnie kilka osób. Podczas stażu cały czas byłem w klubie, na każdej odprawie. Chodziłem też do miasta, gdzie nawet tam mnie kojarzono, chociaż mam 10 kilogramów więcej, nie mam już wąsów i włosów. Pewnego razu na ulicy gruby facet z kebabu, wielkości tych budek, które mamy w Polsce, krzyczy do mnie. Zaprasza mnie do siebie, umówiliśmy się na drugi dzień. Przychodzę, tam czeka ten mężczyzna, razem z nim komendant policji ze swoim zastępcą. Lokal otwarty tylko dla nas. Facet nie dał mi zapłacić, powiedział, że zawsze mogę jeść u niego za darmo. Nie pamiętam tej sytuacji, ale podobno za czasów gry w Turcji, przyjąłem zaproszenie tego człowieka na herbatę. Nie znałem oczywiście tureckiego. Zazwyczaj obcokrajowcy woleli chodzić do najdroższych lokali. Turcy umieją szanować piłkarzy. Jeśli było się normalnym i zostawiło trochę zdrowia, będą to pamiętać do końca życia.
Kiedyś jednak musieliście ewakuować się ze stadionu wozami opancerzonymi.
Wyszło nieporozumienie po meczu z Besiktasem, który przegraliśmy 2:3. Jarek Bako pokazał kibicom środkowy palec, co wystarczyło, żeby zgłupieli. Po dwóch dniach spotkaliśmy kibiców pod bramą stadionu. Przeprosili i wytłumaczyli, że nie mają do nas pretensji. Chodziło im tylko o Bakę. Nie miałem problemów z kibicami.
Duży kontrast: w Turcji noszono pana na rękach, teraz kopie się pan z niepoważnymi właścicielami w niższych ligach.
Trzeba normalnie funkcjonować. Nie mam do nikogo żalu, jeśli ktoś uzna, że kluby będą lepiej działać beze mnie. Kogo mam za to obwiniać? Tak samo nie mam pretensji za sprawę z dyplomem trenerskim. Widocznie było z nim coś nie tak. Straciłem trochę pieniędzy i zdrowia, ale jestem dobrej myśli.
Kolejny klub z niższej ligi?
Zanim przyjąłem propozycję z Chodakowa, popatrzyłem na tabelę. Klub miał osiem punktów po piętnastu meczach. Trzeba być kaskaderem, żeby się w to pakować. Ale podjąłem ryzyko, może zrobiłbym wynik i zostałoby to zauważone. Jeśli dostałbym propozycję, dla przykładu z Jarocina, pewnie rzuciłbym wszystko w Warszawie i pojechał tam, chociaż nie wiadomo, jakie spotka się warunki i czy będą pieniądze. Często z klubów wycofuje się sponsor, kontrakty nic nie gwarantują. Chciałbym jednak zrobić wynik. Jeśli chce się zaistnieć, niekiedy trzeba odpuścić kasę. Potem może być dużo łatwiej.
Warunki w niższych nie sprzyjają długofalowej pracy. Nie znając realiów, można stwierdzić, że jest pan słabym trenerem, bo nie zagrzał miejsca na dłużej.
Tak może być, ale ryzyko działa w obie strony.
Rozmawiał DAMIAN DRAGAŁƒSKI