Reklama

Przekręty? Wszystko rozliczamy do dwóch miejsc po przecinku!

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

08 marca 2018, 19:04 • 20 min czytania 0 komentarzy

Kilka dni temu w reportażu przedstawiliśmy Wam, jakie możliwości ma GKS Tychy pod względem infrastruktury i zaplecza. Nie ulega wątpliwości, że to już poziom Ekstraklasy. Do tego klub jest wypłacalny, na papierze ma dobry skład, a mimo to kolejny rok broni się przed spadkiem. To oznacza, że coś musiało być robione źle i chodzi o szereg błędów, a nie jedną przyczynę. O tym wszystkim szczerze porozmawialiśmy sobie z prezesem Grzegorzem Bednarskim, który musiał odpowiedzieć na kilka trudnych pytań. I robił to, nie zamykał wątków jednym zdaniem. Po lekturze tego wywiadu powinniście być przynajmniej trochę mądrzejsi w tym temacie. 

Przekręty? Wszystko rozliczamy do dwóch miejsc po przecinku!

Z boku wydaje się, że GKS Tychy ma wszystko, żeby być już w Ekstraklasie albo przynajmniej do końca o nią walczyć: stadion, kibiców, dobry skład, stabilne finanse. To czego brakuje do dobrych wyników?

Zadał mi pan pytanie o receptę na sukces. Gdybym znał odpowiedź, byłbym pewnie najbogatszym człowiekiem na świecie.

Sformułuję pytanie inaczej: jakie wnioski wyciągnięto z dotychczasowych niepowodzeń, popełnionych błędów?

Teraz w dużej mierze ciężar odpowiedzialności za politykę transferową spoczywa na trenerze i oczywiście doradcy zarządu ds. sportowych, Krzyśku Bizackim. To nie są decyzje jednej osoby, dyskutowaliśmy nad każdym ruchem bardzo dużo, jednak to trener miał największy wpływ na wyznaczenie kierunku wzmocnień. Zaczęliśmy też bardziej sprawdzać nowych zawodników nie tylko pod kątem przydatności piłkarskiej, ale również pod kątem psychologicznym, mentalnym. Wcześniej nie wszyscy potrafili poradzić sobie z presją, która w Tychach jest odczuwalna. Marcin Wodecki, po którym sporo sobie obiecywaliśmy, u nas nie dał rady, a dziś stał się gwiazdą I ligi w Odrze Opole. Nie patrzymy już tylko, czy ktoś jest dobry piłkarsko, ale czy będzie dobrze współpracował z trenerem, czy odpowiednio się prowadzi, jak zachowuje się poza treningami i tak dalej.

Reklama

Czyli wyciągnęliście podobne wnioski, jak kilka innych klubów, które również od niedawna robią znacznie bardziej kompleksowe rozpoznanie kandydatów na transfery.

Na ten element położyliśmy bardzo mocny akcent. Kwestie sportowe, przy dzisiejszych narzędziach statystycznych, jesteśmy w stanie rozłożyć na czynniki pierwsze, natomiast okazuje się, że ta wiedza pozaboiskowa jest niezwykle istotna.

Zwłaszcza w przypadku obcokrajowców. Filip Arezina piłkarsko był dobry, ale nie mógł zaakceptować sposobu pracy Jurija Szatałowa.

Nie potrafił się odnaleźć w tej szatni, to prawda. Teraz takiego ryzyka w zasadzie nie ma. Piłkarze pozyskani zimą są „naznaczeni” wcześniejszą współpracą z Ryszardem Tarasiewiczem. On miał do nich przekonanie, wie, że będą mu pasowali do taktyki.

Na starcie to główne atuty Edgara Bernhardta i Keona Daniela, powiedzmy sobie szczerze.

To wybitnie trudne okienko transferowe. Wypatrzenie teraz jakiegoś piłkarza “do wzięcia” jest bardzo ciężkim zadaniem, bo przeważnie wszyscy w tej fazie sezonu są pod kontraktami. Nie możemy na wszystko patrzeć wyłączne przez pryzmat ocen kibiców. Fani powinni oceniać wyniki, one są naszą cenzurką.

Reklama

No to w tym momencie ta cenzurka wygląda słabo.

Tak i wiemy o tym. Robimy wszystko, żeby to poprawić i zadowolić kibiców. W końcu dla nich to wszystko robimy. Nie chodzi nam o sztukę dla sztuki, chcemy mieć pełny stadion, dobrze prezentować się na boisku i wygrywać mecze. Musimy odzyskać spontaniczność i energię w tym wszystkim, potrzebujemy wiary kibiców w tę drużynę.

Pamiętajmy, że oceniając mnie jako prezesa podczas już prawie trzyletniej kadencji, powinniśmy patrzeć również na to, jak klub wygląda w kwestiach organizacyjno-finansowych. Jak to wyglądało latem 2015 roku, a jak wygląda teraz.

Co w takim razie udało się rozwinąć przez ten czas? Za 2016 rok Tyski Sport miał 2,6 mln zł straty, z czego połowa to koszty amortyzacji stadionu. Raport za 2017 rok będzie lepszy?

Prawie 2 mln zł to amortyzacja stadionu… 2017 rok będzie porównywalny. Zdaję sobie sprawę, że w spółkach prawa handlowego najważniejszy jest końcowy wynik, ale zwróćmy uwagę, że spółki sportowe to pewien ewenement w tym segmencie.

W związku z kosztami amortyzacji, rok zawsze zaczynamy z dwoma milionami na minusie. Z jednej strony ten stadion jest dla nas dobrodziejstwem, ale z punktu widzenia księgowego, jest dla nas pewnego rodzaju “obciążeniem”. Sumując wszystko na zasadzie „wynik operacyjny minus amortyzacja”, mamy roczną stratę rzędu 1-1,5 mln zł. Przypomnę tylko, że przychodząc do spółki, planowane straty wynosiły 6 mln zł. W ciągu niecałych trzech lat znacząco zmniejszyliśmy koszty – zoptymalizowaliśmy funkcjonowanie stadionu, prowadzimy rozsądną politykę finansową. Zaoszczędziliśmy na kosztach około 3,5 mln zł.

To są oszczędności stałe, co roku?

Tak. Teraz mamy straty na poziome 3,2 mln zł, z czego prawie 2 mln zł to sama amortyzacja stadionu. Spółki sportowe powinny być w dużej mierze oceniane przez pryzmat tego, czy mają płynność finansową. My ją mamy, są odpowiednie zasoby gotówki, żeby płacić swoje zobowiązania i z tego jesteśmy w kraju znani. Mamy ten najważniejszy fundament. Nie chcę stygmatyzować innych klubów, ale wiemy, że są takie przypadki – i to dość liczne – gdy zobowiązania się nawarstwiają i coraz trudniej je realizować.  My takich problemów nie mamy. Patrzymy na każdą wydaną złotówkę ze wszystkich stron, nie szalejemy i dzięki temu stan gotówki nam się zgadza.

Jakie macie jeszcze możliwości w skomercjalizowaniu stadionu?

Stadion jest skomercjalizowany w 95 procentach. W zasadzie wszystkie lokale są wynajęte, w przypadku jednego dyskutujemy jeszcze nad szczegółami ostatecznego porozumienia. Mamy też podpisaną umowę przedwstępną z urzędem miasta. Będziemy mieli tutaj Centrum Sterowania Ruchem, odpowiedzialne w mieście za Inteligentny System Zarządzania Ruchem.

Jeżeli chodzi o lokale użytkowe, więcej możliwości w zasadzie nie mamy, natomiast pozostaje jeszcze do zagospodarowana sporo przestrzeni reklamowej i próbujemy tutaj zachęcić potencjalnych reklamodawców. Szukamy cały czas różnych dróg. Dopiero co na konferencji prasowej zasygnalizowaliśmy światu, że powołujemy do życia e-sportową akademię. Podpisaliśmy umowy z chłopakami, którzy są z Tychów, są związani z tym miastem. Będą tworzyli drużynę Counter-Strike’a. W rozgrywkach „fifowych” reprezentować nas będzie Marcin Szumilas, brat naszego wychowanka Wojtka Szumilasa, którego wypożyczyliśmy teraz do Legionovii Legionowo.

Skomercjalizowaliśmy przestrzeń e-sportową w postaci dopiero co otwartego Gaming House, gdzie nasza drużyna może trenować w komfortowych warunkach, a inni mogą ją wynajmować. Mamy kilka pakietów w ofercie: samo granie, granie z odnową biologiczną, granie z odnową, siłownią, kriokomorą, możemy zapewnić noclegi i posiłki. Jesteśmy w stanie ugościć drużyny z całego świata. Bardzo mocno kładziemy nacisk na komercjalizację tego obszaru.

Zmierzam do tego, czy przychody, jakie są do wypracowania ze stadionu, mogą kiedyś pokrywać koszty amortyzacji?

W I lidze jest to wybitnie trudne. Niestety. Taka sytuacja mogłaby mieć miejsce, gdybyśmy grali w Ekstraklasie. I liga się rozwija, ruszyła z kopyta, odczuwamy to, ale mimo to Ekstraklasa daje zupełnie inne możliwości i narzędzia. Mielibyśmy znacznie więcej do zaoferowania sponsorom. Na razie możemy się pochwalić tym, że jako klub w ciągu roku generujemy 55 mln zł ekwiwalentu dla sponsorów. To już spore zasięgi i potencjał na przyszłość.

Jeszcze co do e-sportu. Rok temu dość szumnie ogłaszano podpisanie kontraktu z Patrykiem Paniolem, ale ta współpraca szybko się zakończyła. Dlaczego?

Nie powiedziałbym, że chodziło o jakieś większe nieporozumienia czy niesnaski. Po prostu obie strony stwierdziły, że nie będą kontynuować współpracy. To było dżentelmeńskie rozstanie.

Ale coś obie strony musiało na to nakierować.

Na tę chwilę w swoich działaniach e-sportowych chcemy być nie tylko mocno regionalni, ale w planach mamy wyjście poza granice kraju. W miejsce Patryka pojawił się uzdolniony Marcin “Szumi” Szumilas, który zebrał bardzo dobre recenzje podczas organizowanych na tyskim stadionie Wirtualnych Derbach Śląska. Patryk też w pewnym momencie zaczął mieć inny pomysł na siebie, mocniej wszedł w tę piłkę prawdziwą. Gra w okręgówce, był tam najpopularniejszym piłkarzem, teraz pojechał na staż trenerski do Portugalii. To ograniczało mu możliwości w zaangażowanie się e-sportowe dla klubu. Czasami człowiek z pewnych rzeczy wyrasta, nie zawsze można całe życie grać przed komputerem. Kilka tych czynników złożyło się w jedną całość, ale tak jak mówię: mostów nie spaliliśmy.

Latem z koszulek zniknęła reklama Kredytów-Chwilówek. Znaleziono następcę?

Niestety jeszcze nie. Zapewne doskonale zdaje pan sobie sprawę, że to jest wprost proporcjonalne do wyników. Gdy one są dobre, sponsorzy często sami przychodzą i chętniej zostawiają w klubie pieniądze. Kredyty-Chwilówki wycofały się ze względu na swoją bardzo trudną sytuację rynkową. Firma pozamykała oddziały, jest w trakcie odwrotu z polskiego rynku. Potrzebujemy sukcesu sportowego, który będziemy mogli zmonetyzować. Musimy odzyskać zaufanie kibiców, zyskać zaufanie sponsorów dla projektu sportowego i w drugiej części roku z tego korzystać. Taki jest plan.

Oczywiście nie zasypujemy gruszek w popiele, cały czas staramy się aktywnie szukać sponsorów, ale pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Na naszą niekorzyść działa też długa przerwa zimowa, liga pauzuje przez trzy miesiące. Jesteśmy stęsknieni piłki, zaczęliśmy wreszcie grać. Liczymy na poprawę wyników, co potem da klubowi większe pieniądze. Nie ma innych dróg. To nie Anglia, gdzie klub może seryjnie przegrywać i prawie zawsze ma komplet widzów, a w razie spadku do Championship dostaje jeszcze wielomilionową poduszkę powietrzną.

W Tychach stadion zapełnić mogą już tylko sukcesy sportowe. Efekt nowości minął i więcej nie powróci.

Zdajemy sobie z tego sprawę. W najlepszych ligach kibice często przychodzą na mecz „bez względu na”. Chcielibyśmy spłacić kibicom kredyt zaufania i doczekać chwili, gdy na każdym spotkaniu będzie komplet widzów.

bednarski grzegorz

Trudno nie zauważyć zmiany polityki transferowej. Rok temu zimą przyszło trzech obcokrajowców i wszyscy odeszli po paru miesiącach. Latem przyszli sami Polacy, przeważnie solidne pierwszoligowe marki. Wydawało się, że musi być lepiej. Dlaczego nie jest?

Nie ma jednej przyczyny, jednak pewne problemy dało się zauważyć. Jesienią po prostu zabrakło nam paliwa. Jak ciało jest dobrze przygotowane, to głowa też za tym podąża. Jeżeli natomiast są braki w motoryce, możemy wymyślić najlepszy plan na mecz, najlepszą taktykę, a i tak nie dojdzie do jej realizacji. I tak to u nas wyglądało. Dyskutowaliśmy wielokrotnie na ten temat z trenerem Tarasiewiczem.

Dla niego przygotowanie fizyczne to podstawa, punkt wyjścia.

Dokładnie. Wiemy doskonale, że jego drużyny dobrze przepracowywały okres zimowy i to procentowało w rundzie wiosennej. Statystyki pokazują, że u nas też tak powinno być i na to liczymy. Dla wielu chłopaków były to najtrudniejsze przygotowania w życiu, ale nie pójdzie to na marne.

Mówiąc skrótowo: przygotowanie motoryczne zawiodło najbardziej. Piłkarsko trudno odmówić tym zawodnikom umiejętności. Zakontraktowaliśmy przecież nazwiska sprawdzone w I lidze, które ostatnio się wyróżniały w poprzednich klubach. Skoro nagle wszyscy obniżyli loty w jednym okresie, nie mógł to być przypadek. Zabrakło paliwa w baku, jechaliśmy na rezerwie i bardziej wybiegane zespoły nie pozostawiły nam złudzeń na boisku.

Były zgrzyty między Jurijem Szatałowem a dyrektorem sportowym Wojciechem Szalą? Mówił pan, że teraz trener ma największy wpływ na transfery, co może sugerować, że wcześniej był zbyt duży rozdźwięk między oczekiwaniami trenera a działaniami dyrektora.

Każdy transfer zawsze był dyskutowany z trenerem. Nigdy nie przywoziliśmy zawodnika w teczce, mówiąc szkoleniowcowi:

 – To jest twój nowy piłkarz, proszę go teraz dobrze wykorzystać na boisku.

Zawsze trener miał wpływ na transfery do klubu, począwszy jeszcze od Kamila Kieresia. Jego aprobata była konieczna. Uszczęśliwianie na siłę przeważnie kończy się klęską wszystkich stron. Postawiliśmy natomiast na większy pluralizm myślowy, na większą współpracę i dyskusję, burzę mózgów. Plus większa weryfikacja w aspektach pozaboiskowych, o których już mówiłem.

Czyli dawniej trener musiał znaleźć nić porozumienia z dyrektorem, teraz dochodzą tu kolejne osoby?

Tak. Dyskutujemy po prostu. Trener na co dzień jest szefem asystenta, ale przy stole wszyscy są równi, każdy głos jest ważny. Bywały dyskusje trudne, nie zawsze była jednomyślność. Nieraz musieliśmy się przekonywać do pewnych rzeczy i w końcu dochodziliśmy do wspólnego stanowiska. Liczę, że da to efekty.

Wątek dyrektora sportowego zamknę krótko: trenera muszą bronić wyniki i dyrektora również. Powiedzmy sobie wprost – trzeba było dokonać rozliczenia. W klubie wszystkie porażki są prezesa, sukcesy idą już na konto innych. Broń Boże, nie chcę uciekać od odpowiedzialności za wydarzenia w klubie, odpowiedzialność spoczywa na moich barkach. Jeśli jednak dyrektor dostaje odpowiedne narzędzia w postaci budżetu, trenera czy stadionu zachęcającego do gry na nim, to trzeba umieć coś konkretnego z tego wyciągać. Tutaj może brakło jakiejś chemii, może trochę „nosa” czy nieco więcej szczęścia, które w sporcie zawsze jest potrzebne.

Nie mieliście obaw, że Szala za bardzo zawęża sobie krąg dostawców? W ubiegłym roku Ireneusz Hurwicz przeprowadził do klubu co najmniej pięć transferów, a przecież mówimy o agencie z drugiego czy trzeciego szeregu.

Nie wyobrażam sobie, że mogło chodzić o coś innego niż zbieg okoliczności. Ci piłkarze byli przez nas chciani, odkładaliśmy na nich pieniądze w budżecie. To my wychodziliśmy z inicjatywą. Nigdy nie patrzyliśmy na jakiś transfer przez pryzmat agenta, zapewniam. Gdybym miał nawet podejrzenie, że ktoś działa inaczej, konsekwencje dla niego byłyby bardzo surowe.

Problemem z Szatałowem nie było to, że przestał czuć zaufanie? Nie jest tajemnicą, że latem prowadziliście rozmowy z innymi trenerami, na pewno o tym wiedział.

Wie pan, jak to jest. Z trenerem Waldemarem Fornalikiem spotkałem się przy okazji młodzieżowego EURO. Rozmawialiśmy, a że kręciło się tam mnóstwo dziennikarzy, od razu powstały spekulacje. Wystarczy, że towarzysko z kimś porozmawiam na meczu i media od razu dorabiają ideologię, po części z tego żyją.

W pewnym momencie wywiadem dla dziennika „SPORT” jasno i zdecydowanie uciąłem ten temat. Powiedzieliśmy sobie wyraźnie, że stawiamy na trenera Szatałowa i że ma odpowiedni materiał, żeby z tej mąki był chleb.

Zmierzam do tego, czy w pewnym momencie nie byliście nastawieni na zmianę trenera, a dopiero potem, gdy nie udało się z nikim porozumieć, nie zmieniliście optyki? Z Maciejem Bartoszkiem rozmawialiście, tutaj pan nie zaprzeczy.

Każdy odpowiedzialny prezes musi zawsze mieć jakąś alternatywę.

To oczywiste, kluby zawsze mają listę trenerów, z którymi w razie czego będą się kontaktować, ale chodzi o rozmowy.

Posiadanie alternatywy nie jest grzechem. Wręcz przeciwnie – jest moją powinnością. Weźmy przykład z Podbeskidzia, gdy mój kolega Tomek Mikołajko musiał się zmierzyć z taką sytuacją, że trener zachorował i przesłał zwolnienie lekarskie. I co wtedy? Albo trener nagle rozwiązuje kontrakt, bo na przykład dostaje lepszą ofertę – co też się zdarza. Trzeba być gotowym.

Mam nadzieję, że jak najszybciej utrzymamy się w I lidze i spokojnie będziemy już mogli planować działania pod czerwiec.

Tak naprawdę już teraz powinniście szykować grunt pod przyszły sezon.

Musimy szykować. I tak zrobimy. Półroczne kontrakty podpisane zimą to minimalizowanie ryzyka. Ale to umowy z opcją przedłużenia. Ci piłkarze wiedzą, że muszą dać z siebie wszystko i zapracować na dalszą współpracę. Z punktu widzenia prezesa klubu to rozwiązanie najlepsze, bo jest i kij, i marchewka. Jeżeli ktoś się sprawdzi, kontrakt przedłużamy niemalże z automatu.

Ktoś mi zarzuca, że patrzę mało perspektywicznie – a jest dokładnie odwrotnie! Pozyskiwanie zawodnika to minimum 50 procent ryzyka – albo się uda, albo się nie uda. W takiej sytuacji nie ma idealnych rozwiązań, ale można minimalizować ryzyko i to się dzieje. Proszę sobie wyobrazić, co by się działo, gdybyśmy z Keonem Danielem podpisali od razu dwuletnią umowę. Zostalibyśmy skrytykowani. Tak źle, i tak niedobrze. Nie mogę więc za bardzo się tym sugerować. Mam sztab szkoleniowy, Krzyśka Bizackiego do pomocy jako doradcy zarządu ds. sportowych. Wiemy czego chcemy, nie możemy się oglądać na negatywne głosy z zewnątrz.

Zatrudnienie Krzysztofa Bizackiego jako dyrektora sportowego miało na celu między innymi udobruchane kibiców, bo mowa o postaci mocno związanej z tyskim klubem?

Nie.

Wielu tak to jednak odbiera. Czytałem nawet opinie, że ma on być w klubie paprotką dla działań klubu.

Krzysiek miał dużo do stracenia godząc się na to stanowisko. Jest legendą GKS-u, mógłby już nic nie robić, przychodzić na stadion, przybijać piątki i z boku recenzować. To jednak bardzo ambitny człowiek, który jako piłkarz pracował w trudnych warunkach, gdy brakowało pieniędzy i infrastruktury. Wtedy jednak było chyba więcej honoru, zaangażowania, serca, pasji. Bardziej liczyło się przywiązanie do barw klubowych, element najemnictwa był mniejszy.

Czyli liczy pan, że to samo będzie prezentował jako dyrektor?

Tak i to już się dzieje. Krzysiek ma bardzo dobry kontakt z szatnią, potrafi stworzyć atmosferę, tworzy się ekipa „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Taki „Bizak” był na boisku i taki jest teraz. Potrafi pochwalić, wesprzeć na duchu, ale też jasno przekazać gorzkie słowa, gdy zajdzie taka potrzeba. Zbudowane odpowiedniego klimatu jest kluczowe, w sporcie wszystko zaczyna się od głowy.

Z drugiej strony, jeśli zimą trzech na czterech zawodników przychodzi dlatego, że znał ich już trener Tarasiewicz, to można odnieść wrażenie, że transfery odbyły się bez udziału dyrektora.

Nieprawda. Krzysiek miał dużo do powiedzenia. Mógł powiedzieć „nie”.

Coś by to zmieniło?

No właśnie! Byłaby dyskusja, burza mózgów, ale nie da się nie ufać trenerowi. Ufam mu w stu procentach i to musi być szczere zaufanie, również jeśli chodzi o pomysł na grę i dobór wykonawców. Stygmatyzujemy działania „bo trener chciał”, ale sądzi pan, że na zachodzie to wygląda inaczej? Że Guardiola nie chce tego, tego i tego? Że dyrektor sportowy kogoś mu narzuca? To jest normalne.

Ok, ale często na współpracę trener-dyrektor patrzy się w ten sposób: trener mówi, że chce nowego defensywnego pomocnika, więc dyrektor rusza do działania i na koniec przedstawia pięć kandydatur, z których trener sobie wybiera. A tutaj trener wybrał sobie sam.

Chodzi właśnie o to, żeby w razie czego dać lepszą alternatywę, natomiast zimowe okienka są trudniejsze, trudniej znaleźć dobrych piłkarzy. Oni przeważnie są pod kontraktami.

GKS Tychy ma stabilny budżet, płaci regularnie, ale już płaci mniej niż jeszcze rok czy dwa lata temu. Teraz zrobiliście tylko wyjątek dla Jakuba Vojtusa.

Nie, nie robiliśmy wyjątku. Nie tworzymy kominów płacowych.

Nie mówię o tworzeniu przepaści, ale o lekkie wyjście poza aktualnie przyjęte ramy. Musieliście wziąć na siebie jego pensję z Miedzi.

Mimo to z mojego punktu widzenia nie było to wyjście poza nasze ramy płacowe. Z Vojtusem wiążemy duże nadzieje, ma strzelać wiele goli i być gwiazdą tego zespołu. Napastnicy zawsze są nieco inaczej wynagradzani niż zawodnicy z innych pozycji, takie są niestety piłkarskie realia. Musimy się z nimi zaprzyjaźnić. Ale tak jak mówię: sprowadzenie Jakuba nie zachwiało rozsądnością kierunku, w którym idziemy. Dążymy do zmodyfikowania systemu premiowania.

Więcej do podniesienia z boiska?

Tak. Chcemy, żeby z boiska było do podniesienia więcej, zdecydowanie więcej. To najlepsza motywacja. Dla piłkarzy to przecież praca, kariera trwa kilkanaście lat, muszą dobrze wykorzystać każdy moment.

Ostatnio podano budżety klubów I ligi. GKS z 3,5 mln zł był trzeci od końca. Zaskakująco mało.

Jesteśmy płynni finansowo. To najważniejsze; w świecie sportu to główny wyznacznik jakości zarządzania spółką. Każdy z nas, wykonując jakąś pracę, liczy, że dziesiątego dnia danego miesiąca zostanie nagrodzona w postaci przelewu na konto. Zdajemy sobie sprawę z tego, że to wyniki determinują wolumen środków finansowych, które piłka jest w stanie przyciągnąć do spółki. Podchodzimy do tego z odpowiednią pokorą. Jesteśmy nastawieni na cel, wynik. Piłkarze też wiedzą, że tak na dobrą sprawę to oni w istotny sposób partycypują w sytuacji finansowej spółki. Jeśli wyniki są dobre, to i sponsorów i chęci inwestowania w piłkę jest więcej. Gdy wyniki są gorsze, to przekłada się to też na sponsorów. Liczę na to, że dobre czasy przed nami. Runda jesienna była dla nas trudna, ale wierzę, że swoją grą wiosną zapomnimy o niej. Chcemy być rycerzami wiosny i zaprezentować się jak najlepiej. Również po to, by pokazać potencjał w klubie tym, którzy chcą tu zostawić swoje środki finansowe.

Wie pan, jak przeciętny kibic w Tychach patrzy na spółkę Tyski Sport? Przekręty, wałki, rozdawanie publicznej kasy na prawo i lewo. Ten wizerunek się nie zmieni, dopóki nie będzie dobrych wyników.

A jakby był prywatny kapitał i byłby w tym samym miejscu? Też byłyby przewały i przekręty za prywatne pieniądze? Kategorycznie nie zgadzam się z takimi opiniami. Nie zasłużyliśmy na nie.

Wtedy można byłoby powiedzieć, że prywatne pieniądze, więc ich cyrk i ich małpy. Tak się teraz puentuje wydarzenia w Termalice. Kluby z kapitałem publicznym zawsze są pod większą lupą.

Oczywiście, dlatego my jako klub, od tej strony nie mamy sobie nic do zarzucenia. Rozliczamy się ze wszystkiego do drugiego miejsca po przecinku. Proszę mi wierzyć. Działamy w obrębie publicznych środków i transparentnie.

Ja mogę wierzyć, ale kibice patrzą na to inaczej. Nawet przy okazji audycji do WeszloFM padały pytania, czy rozliczyliśmy przekręty w Tyskim Sporcie.

Ale jakie przekręty? Na litość boską. To spółka publiczna, procedura przetargowa obowiązuje na wszystko. Na każdą wydaną złotówkę. Jestem w stanie wylegitymować się dokumentami nawet z zakupu sznurówek czy papieru toaletowego. Nic nie może zostać wydane bez zaksięgowania. Nie ma takiej możliwości. Nie zgadzam się z takimi opiniami. Powiem panu tak: gdyby były wyniki, to nagle nie byłoby przekrętów. Robiliśmy dokładne to samo, ale ludzie patrzyliby zupełnie inaczej, bo wychodziliby ze stadionu zadowoleni po wygranej. Tak to działa.

Podobnie w rozmowie dla Weszło mówił ostatnio Rafał Kędzior, który był dyrektorem marketingu w GKS-ie Katowice. Stwierdził jasno: 80 procent marketingu robią wyniki. Jak one są słabe, marketing może robić cuda, a efekt będzie odwrotny od zamierzonego, bo kibice odbiorą to raczej jako próbę odwracania uwagi i mydlenia oczu. A jak są wyniki to na wiele niedociągnięć przymyka się oko.

Zarzuca nam się, że jesteśmy niewidoczni na mieście. Wystartowaliśmy ostatnio z kampanią banerową i oczywiście znowu dostaliśmy “bęcki”, bo… wydajemy publiczne pieniądze na takie pierdoły. Jesteśmy niewidoczni – źle. Jesteśmy widoczni – źle. My jako klub musimy konsekwentnie realizować swoją politykę. Bierzemy pod uwagę feedback, który dostajemy od kibiców, ale jest on niejednokrotnie niesprawiedliwy.

Jesteśmy profesjonalistami i zmierzamy do tego, żeby wyniki nas wszystkich zadowalały. Z wypowiedzią Rafała w pełni się zgadzam. Gdybyśmy wygrali pięć meczów z rzędu, moglibyśmy zorganizować słabą kampanię i nikomu by to nie przeszkadzało. To nie jest tak, że wszyscy siedzimy tu zadowoleni i jest nam obojętne, jakie są rezultaty na boisku. Jeśli się poprawią, nam również łatwiej będzie działać.

Zamierzacie mocno stawiać na młodzież, ale konflikt z APN GKS Tychy na pewno wam tego nie ułatwia. Macie teraz swoją akademię i na nią stawiacie. O co chodzi? Chcecie konkurować? 

Absolutnie nie zamierzamy konkurować z APN-em. Jesteśmy niejako “skazani” na współpracę i ta współpraca będzie, ale APN musi zdać sobie sprawę, że same słowa nie wystarczą. Jeżeli działamy na rzecz klubu, to muszą za tym iść określone działania. Mamy z APN-em umowę partnerską, podobnie jak z szeregiem innych klubów – jest ich już trzynaście. Nie możemy być skazani tylko na jeden kierunek. Przychodząc w 2015 roku uznałem, że monopol na szkolenie młodzieży to nie jest dobra wizja, klub musi mieć możliwość wyboru. Wybierzemy pięciu z jednego klubu, czterech z drugiego, dwóch z trzeciego. Tak to musi funkcjonować. Nie możemy brać wszystkiego z dobrodziejstwem inwentarza i po pół roku “odsiać”. Nasze działania już przynoszą efekt. W kadrze pierwszego zespołu mamy dziś ośmiu wychowanków, a młodzieżowcem jest jeszcze Paweł Kaczmarczyk wypożyczony z Jagiellonii. Dopiero co podpisaliśmy kontrakty z 15-letnim Janem Biegańskim i 18-letnim Konradem Pipią. A czy oni będą grali? To już zależy od nich. Czasami przeskok z futbolu juniorskiego do seniorskiego niektórych „zabija”.

Nawet nie czasami.

No właśnie, nawet częściej niż rzadziej. Ale dajemy im szansę, dajemy marchewkę. Kontrakty są motywacyjne: teraz macie tyle i tyle, ale jeśli wskoczycie na taki i taki pułap, pójdą za tym określone korzyści.

Pytanie, czy wypowiedziane nie tak dawno słowa, że chcecie być jak Górnik Zabrze, nie dołożyły wam dodatkowej presji? Potem przychodzi 32-letni Edgar Bernhardt, bezrobotny od pół roku 31-letni Keon Daniel i nie współgra to ze sobą.

No dobra, przyszli, ale co z tego? Mamy dziewięciu młodzieżowców w pierwszym zespole i nikt im drzwi nie zamyka. Jeżeli będę wystarczająco dobrzy, na pewno dostaną szansę. To, że przyszli ci dwaj, nie oznacza, iż ci chłopcy są kwiatkiem do kożucha. Nie bralibyśmy ich, gdyby taka miała być ich rola. Każdy zawodnik, również młodzieżowiec, to określone koszty. Chcemy, żeby oni nam się zwracali na boisku. Chyba jako jedyny klub I ligi w ciągu ostatniego roku sprzedaliśmy wyżej dwóch zawodników. To nie bierze się z niczego.

Właściciel Miedzi Legnica mówił, że sprzedali czterech.

Pytanie jeszcze, o jakie kwoty chodzi. W obu naszych przypadkach były one bardzo konkretne. Przykład Jakuba Świerczoka. Trzy tygodnie namawiałem go, żeby do nas przyszedł. Świerczok chciał klauzulę odejścia i stawiał sprawę jasno: nie ma kwoty odstępnego, nie przychodzę. Podczas tygodniowego urlopu, więcej rozmawiałem z Kubą niż z żoną. I co? Sprzedaliśmy go Zagłębiu, z tych pieniędzy pozyskaliśmy kilku zawodników. To była rozsądna inwestycja. A Zagłębie też musiało się zgodzić na klauzulę odejścia.

Ludzie często nie znają tych mechanizmów, kulisów, zależności, ale sądzą, że doskonale wiedzą o co chodzi, więc skrytykują. To samo z Dawidem Błanikiem. Chcieliśmy go zatrzymać, jednak kluby Ekstraklasy mają dużo większe budżety i pewnej granicy nie przeskoczymy. To też może się odbywać w normalny sposób. Zagłębie mogło wpłacić odstępne i do widzenia, a wcześniej zadzwonili, uprzedzili, kilka szczegółów dograliśmy. Sprzedaliśmy ostatnio dwóch chłopaków do Ekstraklasy i sądzę, że niedługo ktoś pójdzie w ich ślady. Po to szkolimy, żeby też potem sprzedawać i zarabiać.

Akademia ma działać coraz prężniej?

Tak. Mamy drużyny U-14, U-15, U-17 i U-19. Trenuje około stu dwudziestu chłopaków. 15-letni Janek Biegański przeskakuje już do pierwszej drużyny. To zdolny zawodnik, ale nie zapeszajmy, jeszcze dużo pracy przed nim, szczególnie w sferze mentalnej. Chcemy, żeby jak najwięcej chłopaków poprzez drugą drużynę trafiało do pierwszej, ale jak widać, niektórzy są w stanie przejść tryb przyspieszony. Akademia i kluby partnerskie mają, mówiąc brzydko, produkować dobrych piłkarzy. My potem mamy ich ogrywać i z zyskiem sprzedawać. Tak to dziś działa.

Jest jakiś termin, do którego GKS Tychy powinien być w Ekstraklasie?

W 2021 roku wypada nam 50-lecie istnienia klubu. Chcielibyśmy już wtedy być w elicie. Super, gdyby udało się szybciej, ale okazuje się, że to nie jest takie proste zadanie. Wiele klubów, które dziś radzą sobie w Ekstraklasie, dobijało się do niej sporo lat. Z nadzieją patrzymy na rundę wiosenną. Sądzę, że to będzie punkt wyjścia, by w nowym sezonie postawić sobie nowe cele.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. Przemysław Michalak

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...