Inter w tym sezonie już wiele przeżył i wiele zniósł, ale rozegrany w niedzielę mecz z Napoli nawet dla ciężko przeoranych przez ostatnie miesiące fanów Nerazzurri był czymś specjalnym. Na boisko jako pierwszy wkroczył za sędziami Christian Chivu, wyprowadzając zespół pozbawiony duszy. Pozbawiony kogoś, kto wydawał się być tu od zawsze i na zawsze, bez możliwości odejścia, bez możliwości pozostawienia czarno-niebieskiego statku na pastwę losu. Bez Javiera Zanettiego, niespełna 40-letniego symbolu Mediolanu, symbolu futbolu z Włoch i Argentyny, który swoim nazwiskiem firmuje dwie dekady wzlotów i upadków zasłużonego włoskiego klubu. Bez człowieka, który od 1995 niezmiennie, bez narzekań, bez jakichkolwiek pretensji wybiega co tydzień w pasiastej koszulce, walczyć o kolejne punkty dla Interu Mediolan. Tym razem nie wybiegł. Po raz pierwszy w karierze z powodu tak poważnej kontuzji.
Kim jest dla Interu Mediolan Zanetti? Andrea Stramaccioni, obecny szkoleniowiec pierwszego zespołu nie miał żadnych wątpliwości. – Zanetti to Inter. On jest jak Inter, musi poradzić sobie z trudnym momentem i powrócić wielki – skomentował po opuszczeniu przez swojego kapitana szpitala w Pavii. Czy młody trener, który w Mediolanie pracuje od dwóch sezonów, w którymkolwiek momencie mija się z rzeczywistością, jeśli od momentu przyjścia Javiera Zanettiego do klubu zarządzanego przez Massimo Morattiego, Argentyńczyk zagrał w… ponad 90% meczów?
Niezatapialny
– Po przejechaniu tylu kilometrów, muszę po prostu zmienić opony. Chcę wrócić silniejszy, niż wcześniej – powiedział tuż po usłyszeniu lekarskiej diagnozy Javier Zanetti. Ten Javier Zanetti. Człowiek, który w sierpniu będzie świętował swoje czterdzieste urodziny, który równie dobrze mógłby trzy lata temu rzucić piłkę w kąt i zająć się kolekcjonowaniem szybkich samochodów, pamiątek z najpiękniejszych zakątków świata i telewizyjnych zaproszeń do roli eksperta. On jednak wolał inaczej. Kilka godzin wcześniej, po siedemnastu minutach meczu z Palermo, Javier utykając opuścił boisko. – Nigdy nie widziałem w jego wykonaniu takich gestów, wiedziałem, że musiało się stać coś naprawdę poważnego – komentował później przejęty Stramaccioni, który istotnie, odkąd przejął Inter niemal zawsze mógł liczyć na usługi niezatapialnego. Od początku sezonu, były trener Primavery aż 40 razy wyznaczał Zanettiego do gry. Nie zawiódł się ani razu, aż do fatalnego spotkania z Palermo…
„Traktor” – jak nazywają go ze względu na jego styl gry i atletyczną budowę ciała koledzy z drużyny – wreszcie się popsuł. Zerwane ścięgno Achillesa poza bólem przyniosło szacowany na osiem miesięcy rozbrat z piłką. Pewnie na stu piłkarzy w jego wieku, dziewięćdziesięciu siedmiu, może nawet dziewięćdziesięciu ośmiu ogłosiłoby jednocześnie koniec kariery. Ale czy na taką łatwiznę poszedłby gość, który zostawał w Interze nawet, gdy nie szło, nawet gdy Massimo Moratti zwalniał kolejnych trenerów, coraz to nowe wielomilionowe transfery nie przynosiły skutku, a koledzy z klubu wyglądali, jakby traktowali pobyt w Interze wyłącznie w kategorii zdobycia zabezpieczenia finansowego? Zanetti przeżył tu zbyt wiele, by poddać się po kontuzji, tym bardziej, że Inter potrzebuje go z taką samą mocą, jak pięć czy dziesięć sezonów temu.
Zdecydowanie za mały
Nie zawsze doskonały fizycznie, atletyczny i silny zawodnik był takim traktorem, jakim jest dziś i przez cały okres gry w Interze. Wręcz przeciwnie, w jego pierwszym klubie, Independiente powiedziano mu, że jest… zdecydowanie za mały na profesjonalne uprawianie futbolu. Trenerzy z La Masii słysząc to pewnie załamaliby ręce, ale tak wyglądała nieciekawa rzeczywistość młodego Argentyńczyka, który chciał uciec z Dock Sud. Zanetti – jak to Zanetti – ani myślał się poddawać, więc wziął się w garść i… zaczął pić mleko. Dziś może to się wydawać nieco oryginalne, ale naprawdę receptą na niski wzrost i niespecjalne warunki fizyczne okazało się mleko oraz spożywana w monstrualnych ilościach soczewica. – Teraz nie mogę na nią patrzeć – śmiał się po latach Javier, wspominając swoje nieco rozpaczliwe próby podwyższenia liczby w rubryce „wzrost”. Z pewnością równie wielki wpływ jak zbilansowana dieta, na rozwój Javiera miała ciężka, również fizyczna praca.
Pomagał ojcu w murarce i innych robotach, których łapał się Zanetti senior. Rozwoził nawet to wypijane litrami mleko, tym razem z jednym z kuzynów. Nabierał postawy, a wraz z nią i pewności siebie oraz przekonania, że to jeszcze nie koniec z futbolem. Walkę miał zresztą we krwi – już jako noworodek musiał stoczyć istną batalię o życie, którą wygrał wraz z doktorem Adelmarem, który według rodziny Zanettich uratował najmłodszą część rodu. Na cześć lekarza, Javierowi nadano drugie imię, właśnie Adelmar. W ten sposób pamięć o stoczonej na samym początku walce towarzyszy Javierowi ilekroć podpisuje kontrakty, dokumenty czy… zobowiązanie do gry.
To ostatnie podpisał w Talleres, bo umowę z klubem, który nie był w stanie płacić Zanettiemu nawet złamanego peso ciężko nazwać kontraktem. To nie był jednak żaden problem – wszak Javier wciąż murował i rozwoził mleko, potrafił utrzymać rodzinę ciężką pracą, a możliwość gry w piłkę traktował niemal jak nagrodę. Może dlatego tak ciągnie go na plac, pomimo czterdziestu wiosen na karku? Tak czy owak, Talleres nauczyło Javiera nie tylko pokory i czerpania radości z gry, ale przede wszystkim poruszania się na boisku, wykorzystywania coraz lepszych warunków fizycznych i muskulatury wyrobionej na budowie.
Dwa sezony później był już w Banfield, a cztery lata po trafieniu do Talleres, zawędrował do Europy, do Interu Mediolan.
Il Capitano
Gdy trafił na pierwszy trening, od razu oczarował cały klub. Przybywał do Interu, który właśnie miał zostać odbudowany przez Massimo Morattiego, to miał być hegemon, który zdetronizuje wszystkich możnych włoskiej piłki z lokalnym rywalem zza miedzy na czele. Tymczasem Zanetti przyszedł na trening i właściwie nie oddał piłki kolegom. Podczas gierki na utrzymanie – według słów przyjaciół z tamtej drużyny – przykleiła mu się do nogi. Zanetti wiedział już, że w Mediolanie spędzi nieco więcej czasu, niż w dwóch poprzednich klubach, które wychowały go piłkarsko i życiowo.
A konkretnie – osiemnaście lat, a przecież licznik ciągle bije. W Interze już teraz nie ma sobie równych, jeśli chodzi o ilość występów, w całej Seria A ustępuje tylko Paolo Maldiniemu. Przez te kilkanaście lat, Zanetti najpierw znosił wraz z resztą czarno-niebieskiej części Mediolanu kolejne ligowe upokorzenia, gdy mimo ogromnych nakładów na zespół jedynym sukcesem pozostawał Puchar UEFA w 1998 roku. Wierzył jednak w przełamanie, które w końcu nastąpiło – trochę w wyniku gierek przy zielonym stoliku, trochę w wyniku szczęśliwego zrządzenia losu, jakim było zatrudnienie Jose Mourinho. Tak czy owak, Zanetti może się pochwalić pięcioma tytułami mistrzowskimi, czterema pucharami krajowymi oraz perłą w jego kolekcji medalowej – zwycięstwem w Lidze Mistrzów.
Prywatnie? Szczęśliwy mąż, który prowadzi wraz z żoną fundację dla dzieciaków. Ma szkołę piłkarską i restaurację „El Gaucho” oraz – co pewne – darmowe obiady u wszystkich kibiców Interu w całym Mediolanie. Mimo pozycji niekwestionowanej legendy, o której nawet szkoleniowiec mówi „Inter to on” – pozostał bardzo skromny. – Jako dziecko nauczyłem się doceniać małe rzeczy, na przykład buty. Pamiętam, że poprosiłem rodziców o nowe, ale niestety nie było nas wtedy na nie stać. Po kilku godzinach mama przyniosła mi stare, ale starannie pozszywane – opowiadał, uzasadniając swój dzisiejszy szacunek do pieniędzy, rywali i właściwie całego otoczenia. Zresztą, jego rodzice również mają zamiast serc kamienie szlachetne – ojciec na przykład z własnej inicjatywy wybudował dla dzieciaków w portowej dzielnicy Buenos Aires boisko oraz założył klub, który wychowuje następców Zanettiego, jeśli nie boiskowych, to chociaż takich, którzy będą zachowywali się równie przyzwoicie jak jeden z najsławniejszych adeptów szkoły życia w Dock Sud.
Niemal bez czerwonych kartek, z nielicznymi żółtkami, mimo pozycji kapitana – wiecznie spokojny i opanowany, bezkonfliktowy, profesjonalny ponad miarę. Według argentyńskich dziennikarzy – „grający od zawsze”. Od zawsze i… zawsze, bo według znajomych Zanettiego od dzieciństwa Javier trenuje i gra również w dni wolne, wakacje i święta. Gra czterdzieści meczów na sezon i według wielu to jest właśnie jego recepta na długowieczność.
* * *
„Ta kariera nie powinna zakończyć się na noszach”, „futbol jest okrutny”, „Javier, wracaj do zdrowia”. Włoska i światowa prasa na kontuzję Zanettiego zareagowała w jeden sposób – głębokim żalem, że pierwszy poważny uraz dotknął genialnego Argentyńczyka na sam koniec kariery, gdy powinien wycisnąć z gry jak najwięcej się da, gdy powinien cieszyć się godnym odejściem praktycznie u szczytu, bo przecież Zanetti nie zszedł poniżej poziomu do którego przyzwyczaił kibiców Interu osiemnastoletnią grą na stadionie Giuseppe Maezzy. Dlatego taka radość zapanowała, gdy Javier ogłosił, że to nie koniec, że jeszcze nie czas, by zawiesić buty na kołku. – Czułem prawdziwy ból, ale poradzę sobie z tym – powiedział Zanetti, po czym zapewnił, że to tylko chwilowa przerwa. I z charakterystyczną dla siebie skromnością, zbagatelizował oczywiście swoją rolę. – Smutno mi trochę, że nie zdołam pomóc kolegom awansować do Ligi Europy, ale wierzę, że i tak im się uda.
Jak wygląda najbliższa przyszłość Javiera? Cytowany przez stronę intermediolan.com, opowiedział ze szczegółami plany na kolejne miesiące. – Teraz mam trzy tygodnie bez żadnego obciążania operowanej nogi, potem kolejne trzy z kulami, następnie zacznę powoli chodzić i wystartujemy z rehabilitacją. Będę tutaj długo, potem pojadę do Argentyny. Kiedy zespół będzie gotowy do przygotowań do sezonu, ja będę pracował w tym miejscu – streścił. Ważniejsze były jednak kolejne słowa…
– Jestem bardzo wzruszony ciepłem ze strony fanów. Wielu nawet nie jest kibicami Interu. Podczas mojej kariery zawsze starałem się szanować każdego, teraz kibice pokazują, że o tym pamiętają – stwierdził. Pamiętają, pamiętają lepiej, niż się samemu Zanettiemu może wydawać. Obraz „Il Capitano” znoszonego z boiska z zerwanym ścięgnem Achillesa był jednym z najsmutniejszych w ostatnich dniach, nie tylko dla fanatyków z Curva Nord, nie tylko dla futbolowej społeczności Włoch i Argentyny, ale dla kibiców z całego świata. Lekarze operowali bowiem nie tylko kluczowego gracza zespołu walczącego o awans do Ligi Europy, ale dwie dekady historii piłki nożnej, tej najpiękniejszej, z lojalnością, szacunkiem i unikalną elegancją. To bolało nie tylko Javiera. Ale spokojnie. Już zapowiedział, że wróci.
JAKUB OLKIEWICZ