Nasza grupa, w Monterrey, musiała grać o 16, bo pomiędzy 12 a 13 był zakaz wychodzenia z klimatyzowanych pomieszczeń ze względu na wilgotność i wysoką temperaturę. Ja w meczu – i to są fakty łatwe do sprawdzenia – kryjąc Futre, doskonałego skrzydłowego z Atletico Madryt, schudłem pięć kilogramów, a po meczu byłem podłączony do kroplówki. Zawodnicy, którzy szli na kontrolę dopingową, byli zostawiani, autokar odjeżdżał, a oni jeszcze długie godziny nie mogli się zmusić do oddania moczu, mimo spożywania całej gamy moczopędnych trunków – opowiada w bardzo obszernej rozmowie z Weszło Krzysztof Pawlak. Były reprezentant Polski, a dziś trener Warty Poznań.
Trzy dekady temu był pan zawodnikiem Lecha, który na trzy lata kompletnie zdominował polską piłkę. Dało się wtedy osiągnąć więcej?
Faktycznie, w Polsce przez trzy lata byliśmy bezsprzecznie najmocniejsi, dwa razy mistrzostwo, dwa razy puchar, a jeszcze raz doszliśmy do półfinału, gdzie przegraliśmy z Piastem Gliwice. Było to trzy lata bardzo tłuste, a główną zasługą była tutaj świetna praca trenera Łazarka, który przyszedł w 1980 roku i już dwa lata później zaczęliśmy osiągać sukcesy. To była bardzo rozsądnie i bardzo fajnie zbudowana drużyna, trener od początku postawił na ciężką pracę, dobre przygotowanie motoryczne i fizyczne. Poza Mirkiem Okońskim i Hirkiem Bartzakiem, może jeszcze Piotrkiem Mowlikiem, którego również można zaliczyć do tych niższych zawodników, tworzyliśmy naprawdę twardą, zbitą ścianę. Oni nadrabiali umiejętnościami piłkarskimi, a my warunkami. To było szczególnie widać w meczach u siebie, gdzie w jednym z sezonów na 30 możliwych punktów zdobyliśmy 28. To była twierdza nie do zdobycia.
To zresztą od początku był nasz cel, poprzez wyniki w Polsce doskoczyć do tej europejskiej piłki. Mieliśmy zwycięską eskapadę do Islandii i dostaliśmy szansę gry z Aberdeen, które trenował sir Alex Ferguson! W składzie był Gordon Strachan, legenda Celtiku, więc to były niezapomniane wrażenia. Chłonęliśmy tę atmosferę. Przegrywaliśmy, ale przegrywaliśmy po walce, nie w jakichś drastycznych rozmiarach. Zdecydowanie pokonał nas tylko Liverpool, który wybił nam na Anfield piłkę z głowy, ale zremisowaliśmy z Borussią Moenchengladbach i wygraliśmy u siebie z Baskami z Athletic Bilbao. To były sukcesy, które dawały niezmierną satysfakcję, nam i oczywiście kibicom, bo Bułgarska pękała wówczas w szwach.
Szczególne nadzieje rozbudził ten mecz z Athletikiem. 2:0 u siebie, olbrzymie nadzieje, znakomita atmosfera i…
…i w rewanżu dostaliśmy czwórkę. Tam jednak zadecydowały nie tylko stricte piłkarskie umiejętności, ale także brak obycia w międzynarodowym futbolu. Nie chodzi nawet o doświadczenie na boisku, ale o te luksusy, w jakie opływaliśmy w Hiszpanii. Zachłyśnięcie się tymi kilkoma dniami mogło nas trochę przytłamsić, uwierzyliśmy w swoją moc. Nie będę tutaj się tłumaczył, tak jak tłumaczyła nas wówczas prasa, że gospodarze zlali murawę, a my wyszliśmy w „laneczkach” i potem jeździliśmy i hamowaliśmy jak pies Huckleberry, ale warto mówić właśnie o tym standardzie, jaki zastaliśmy w Bilbao.
I o kontraście z Polską w schyłkowym okresie komunizmu, kilkanaście miesięcy po zakończeniu stanu wojennego.
Ten kontrast był porażający. Zdecydowanie brakowało nam nawet wiedzy o tym, jak to wszystko wygląda, jak się gra w tego typu rozgrywkach. Choćby przekazów telewizyjnych, które są teraz, rozeznania w tym, zupełnie innym dla nas, świecie. Ta publiczność, te stadiony… Głowy zwariowały. Byliśmy tam pięć dni, w hotelu, w którym goszczono nas po królewsku. To zresztą też może jakiś rodzaj fortelu. Usadzić nas na kilka dni w takich luksusach i efekt był taki, że te dupska były trochę za ciężkie…
Tamten zespół, z Okońskim czy Mowlikiem, zmarnował swój potencjał?
Nie, sądzę że trener Łazarek poprzez swoją osobowość wyciągnął z nas absolutnie wszystko. Zresztą, widać to nawet po wynikach, po sukcesach, które osiągaliśmy w jego kadencji. Gdy trener po pięciu latach z Lechem odszedł, te rezultaty były już nieco gorsze, brakowało tej osobowości właśnie. Oczywiście nie ujmując kolejnym, znakomitym szkoleniowcom, bo był przecież i trener Jakubowski, potem pan Waligóra i jeszcze kilku innych, ale sukcesów na miarę tych osiąganych z trenerem Łazarkiem powtórzyć się nie udało. Potem, dopiero gdy nastąpiła zmiana pokoleń i zaczęli wchodzić młodsi zawodnicy, Lech znów wrócił na szczyt, nawet w Europie radząc sobie świetnie w tych dramatycznych meczach z Barceloną, czy Marsylią.
Pozostaje żałować, że pana już podczas tego dwumeczu z Barceloną w Lechu nie było.
Nie było mnie już od dość dawna, bo na półroczne wypożyczenie do Lokeren, do Włodzimierza Lubańskiego, pojechałem w 1987 roku. Z drugiej strony po powrocie, Lech grał z Legią Warszawa w Pucharze Polski, w Łodzi, na Widzewie. Wracając z wypożyczenia, stawałem się automatycznie zawodnikiem Lecha i trener Szerszenowicz zaproponował, żebym zagrał w tym spotkaniu. Różnie mogłyby się to wtedy skończyć, ale nie podjąłem się tego wyzwania, byłem już wtedy zresztą w trakcie załatwiania wyjazdu do Trelleborga, do Szwecji. Spędziłem tam cztery lata, awansowaliśmy do Allsvenska, czyli do odpowiednika rodzimej Ekstraklasy, i właśnie na tym poziomie grałem przez dwa sezony. W 1992 roku wróciłem do Polski i nie do Lecha, tylko do Warty, tu gdzie teraz siedzimy, na to samo boisko, może delikatnie tylko od tamtych czasów zmodyfikowane.
Wtedy też zaczęła się przygoda z trenowaniem?
Tak, po powrocie do kraju namówiono mnie, żebym jeszcze założył buty piłkarskie, a gdy okazało się, że zdołaliśmy awansować z Wartą do I ligi, zacząłem też pełnić rolę grającego asystenta trenera, którym był wówczas śp. Eugeniusz Samolczyk. Minął rok, czy nawet mniej i dostałem propozycję samodzielnej pracy z I-ligowym Sokołem Pniewy.
Wróćmy jednak na chwilę do Lokeren. Czemu nie został pan tam na dłużej, przecież nie ma nawet porównania między Belgią, a Szwecją?
To był przedziwny przypadek. Wiadomo, że czasy były nieco inne, nie było otwartych granic, nie było wolnych transferów i podróży. Nie tak jak teraz: paszport w kieszeni i jeździmy na testy, gdzie nas poniesie wzrok. Wtedy o wszystkim decydował Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki, gdzie szefem byłâ€¦ Aleksander Kwaśniewski, późniejszy prezydent. Ł»ył jeszcze wtedy trener Kazimierz Górski, był tam również Henryk Loska, można powiedzieć, że skupiała się tam cała śmietanka polskiego futbolu. Ja załatwiałem w Warszawie formalności związane z wyjazdem do Szwecji, a w tym samym czasie do stolicy zawitał Włodzimierz Lubański, poszukujący w trybie awaryjnym obrońcy do Lokeren. Nawiedziła ich wtedy jakaś plaga kontuzji, porobiły się luki w składzie, kompletny przypadek i zbieg okoliczności. Ja już zresztą zdążyłem wsiąść w pociąg i wrócić do Poznania, nie było telefonów komórkowych, więc dopiero żona, witając mnie w domu, powiedziała, że dzwonił pan Lubański i prosił, żebym zawracał do Warszawy. No to my zaczęliśmy szukać telefonu, połączyliśmy się z hotelem Victoria, w którym wszystko się odbywało i ustaliliśmy, że przyjadę następnego dnia. Wziąłem ze sobą pana Mroczoszka, w hotelu dograliśmy szczegóły, po czym panowie Loska, Lubański i Górski udali się do GKKFiT-u i potwierdzili wypożyczenie. To zresztą był pierwszy taki przypadek w Polsce!
Z góry powiedzieliśmy sobie, że w Lokeren jestem tylko na pół roku, choć później pojawiła się jednak opcja, by pozostać w Belgii. Nie mówię, że nie chciałem, ale kolejni zawodnicy wracali do zdrowia, temat jakoś się rozmył, więc po utrzymaniu się w lidze, wróciłem do Polski.
Czyli był pan już właściwie w drodze do Szwecji?
Tak, nawet bałem się, że trochę zaprzepaściłem ten wyjazd, przez pół roku pobytu i gry w Lokeren, ale Szwedzi się nie obrazili i przyjęli mnie w klubie. W międzyczasie był jeszcze ten wspomniany mecz z Legią w Pucharze Polski, ale byłem już wtedy zdecydowany na Trelleborg.
Wspominał pan ciepło trenera Łazarka, zresztą debiutowaliście w tym samym meczu, on na ławce trenerskiej, pan na boisku.
To dzięki niemu trafiłem do Lecha, grałem wcześniej w poznańskiej Warcie i miałem już za sobą pierwszą, nieudaną próbę w Kolejorzu. Pół roku wcześniej, latem, gdy szkoleniowcem był trener Kopa, byłem w Lechu i nie zdałem tych – nazwijmy to – testów ekstraklasowych. Pojechaliśmy wtedy do NRD, w dwóch meczach nie zrobiłem większego wrażenia i powróciłem do Warty. Tam, z powrotem w trzeciej lidze, postanowiono mnie trochę skarcić i odstawiono mnie do B-klasowych rezerw. Ja sądziłem, że ten sprawdzian w Lechu w żaden sposób działaczom Warty nie zaszkodził, ale oni mieli inne zdanie i chcieli mnie trochę „postawić do pionu”. Z tym wiązał się potem dość długi opór, jaki stawiałem trenerowi Łazarkowi, który pojawił się zimą 1980 roku i namawiał mnie do przyjścia do Lecha. Ta zadra gdzieś tam w sercu jednak zostawała, że zostałem cofnięty i odstrzelony, ale w końcu mnie przekonał. Po jakimś czasie pojawiła się w Poznaniu wielka piłka, której mogłem być częścią. Bez wątpienia więc, największe sukcesy i największe osiągnięcia sportowe zawdzięczam trenerowi Łazarkowi.
Jak wyglądał ten B-klasowy okres w Warcie, gdy działacze chcieli dać panu nauczkę?
Chcieli i robili wszystko w tym kierunku. Dobrze, że byłem wówczas uparty i zachowałem trzeźwe myślenia, nawet wtedy, gdy grałem w rezerwach Warty. Mógłbym zrezygnować, w jakiś sposób się poddać, ale zaparłem się, żeby nie dać działaczom jakiegokolwiek powodu do zwolnienia i dalszych kar. Na szczęście wtedy zespół przejął trener Ł»urawski – zresztą siedzi w tym momencie za ścianą (rozmawialiśmy w pokoju trenerów na Warcie – przyp.red.) – który wyciągnął wtedy do mnie rękę i przywrócił do III-ligowej drużyny. Zostałem kapitanem, przepracowałem bardzo solidnie okres przygotowawczy i znów pojawiła się oferta z Lecha.
Bał się pan, co mogłoby się stać, gdyby Lech znów pana odprawił?
Tak, ale wtedy byłem zdesperowany i zdeterminowany, ponadto bardziej wierzyłem w swoje możliwości. Za pierwszym razem myślałem, że każda piłka będzie moja, do każdej piłki dojdę, że jestem tak przygotowany fizycznie, że wszystko uda mi się przechwycić. W Lechu z kolei grali wtedy moi serdeczni koledzy po dziś dzień, Mirek Okoński, czy Jurek Kasalik, którzy chcieli dać młodemu się trochę wyhasać. Pamiętam, że w ten upał, jaki wówczas był w Lipsku, jak dostałem parę piłek na zapalenie płuc, to w przerwie dostałem dreszczy, wszedłem pod zimny prysznic i musiałem poprosić o zmianę. Do dzisiaj się śmieją, jak im to wypominam. Młodość ma swoje prawa…
Zresztą, teraz powtarzam dzisiaj moim podopiecznym, nie trzeba być wcale jakoś wielce uzdolnionym, by osiągać sukcesy. Niektórym, jak Mirkowi Okońskiemu, z którym do dzisiaj się dobrze kumplujemy, Bozia daje iskrę i tyle, ja mogłem mu buty nosić. Ale z drugiej strony innym, jak na przykład mnie, daje to czego nie miał Mirek, czyli zdrowie. Ja właśnie dzięki temu, że miałem zdrowie i może jeszcze troszeczkę takich umiejętności czysto piłkarskich, plus oczywiście pracowitość… No osiągnąłem, to co osiągnąłem.
Między innymi, a może raczej przede wszystkim: udział w mistrzostwach świata?
Tak, to z pewnością jest niezapomniane przeżycie. Załapałem się do kadry na Meksyk, a wcześniej zagrałem w meczu z Belgią, 0:0, przy 70-tysięcznej publice na Stadionie Śląskim, gdy w prasie nie pisało się o niczym innym, jak tylko o magii tego stadionu. Miałem przyjemność to przeżyć, remis dał nam wtedy awans do Mistrzostw Świata. Tam zagrałem w dwóch meczach, z Portugalią oraz z Anglią po trzech golach Linekera, z Maroko siedziałem na ławce, a w spotkaniu z Brazylią nie załapałem się już do kadry i byłem jedynie obserwatorem meczu.
Czyli na koncie dwa mecze niemal historyczne, które wspomina się latami – ten na Stadionie Śląskim z Belgią i ten z Anglią, po którym złapaliśmy swoisty kompleks Anglików.
Anglicy nas wtedy całkowicie zdominowali. Lineker strzelił te trzy gole… Pamiętam relację telewizyjną z tego spotkania, gdy Dariusz Szpakowski za każdym razem widział błędy albo Ostrowskiego, albo Pawlaka, a nigdy nie dostrzegał tych popełnianych przez swojego kolegę, nie będę już wymieniał nazwiska. Mówię o tym głośno, bo to jest fakt, który zresztą już gdzieś tam się wcześniej pojawiał. Tak samo jak historia, o tym, gdy kiedyś wszedł nam do szatni dziennikarz, a byłem wówczas asystentem trenera Piechniczka w reprezentacji i zapytał: „no, to kto chce dzisiaj fajnie grać w telewizji?”. Na początku nie zrozumiałem tego pytania, ale potem jak przemyślałem – rzeczywiście, da się w taki sposób kreować zawodników, nieudane zagrania ubierając inaczej, delikatniej w słowa, z kolei ubarwiając, czasem nawet te średnie zagrania. Ja i inni ludzie ze środowiska możemy samodzielnie zanalizować sobie mecz, jak komentator przynudza to można wyłączyć zupełnie głos. Nie potrzebuję ich analiz i komentarza, by ustalić kto w jaki sposób, gra, ale przecież porażająca większość całą swoją opinię po meczu buduje na podstawie tego, co mówi komentujący.
Mecz z Portugalią i Darek Szpakowski jak zwykle: „piękne podanie, piękny przerzut Pawlaka… tylko do kogo” (śmiech). Przyjmuję to na wesoło, szczególnie teraz, po latach, ale nie ma co ukrywać, że sami piłkarze, z którymi współpracuję, też to wszystko czytają, czy oglądają i czasem pytają „trenerze, jak tam Lineker”, „trenerze, ma pan pozdrowienia od Linekera”. Daje do myślenia.
Tak jak w przypadku „polskiej” Borussii, gdzie każda przebieżka któregoś z Polaków urasta do rangi fenomenalnego rajdu?
Tak, to prawda (śmiech).
Wróćmy jednak do Meksyku, który został określony jako…
…wielka porażka?
Raczej gigantyczne piekło, gdzie warunki do gry były tragiczne.
Skandaliczne. Powiem tak: wszystkie mecze były rozgrywane o godzinie 20 czasu europejskiego, czyli o dwunastej czasu meksykańskiego. Nasza grupa, w Monterrey, musiała grać o 16, bo pomiędzy 12 a 13 był zakaz wychodzenia z klimatyzowanych pomieszczeń ze względu na wilgotność i wysoką temperaturę. Ja w meczu – i to są fakty łatwe do sprawdzenia – kryjąc Futre, doskonałego skrzydłowego z Atletico Madryt, schudłem pięć kilogramów, a po meczu byłem podłączony do kroplówki. Zawodnicy, którzy szli na kontrolę dopingową, byli zostawiani, autokar odjeżdżał, a oni jeszcze długie godziny nie mogli się zmusić do oddania moczu, mimo spożywania całej gamy moczopędnych trunków. Pięć kilogramów w meczu z Portugalią, cztery i pół w meczu z Anglią. W tej chwili, aż się nie chce w to wierzyć. W trakcie meczu rzucano nam na boisku worki z wodą trzymaną w lodzie…
Można jakoś to wiązać z wynikami?
Nie, na pewno nie, Meksyk przecież tak samo męczył naszych rywali. Wyszliśmy z grupy z trzeciego miejsca. Ale smak mistrzostw, było czuć dopiero po tym, gdy przenieśliśmy się do Guadalajary, jedynie na kilka dni. Było widać kibiców brazylijskich, miasto było bardziej europejskie. Monterrey to był wówczas dziki zachód, bardzo małe zainteresowanie, a gdyby nie kibice angielscy, w ogóle nie byłoby widać, że rozgrywane są tam grupowe mecze na Mistrzostwach Świata.
Dla nas były to ostatnie mistrzostwa tamtego tysiąclecia, na następne musieliśmy czekać aż 16 lat.
I bardzo podkreślał to trener Antoni Piechniczek. Powiedziano nam, że nasza dyspozycja w Meksyku była porażką, więc szkoleniowiec wspominał – zobaczymy, kiedy następnym razem będziemy mogli przeżywać taką „porażkę”, wyjście z grupy na Mundialu. Okazało się, że jego słowa są prorocze, a klątwę złamał dopiero trener Engel.
Ciekawe ile tym razem poczekamy. Swoją drogą – co pan czuje, gdy okazuje się, że jeszcze tylko cztery mecze, a liczbą meczów w kadrze dogoni pana Tomasz Jodłowiec?
Te nasze liczby spotkań wliczają jedynie oficjalne mecze, a zapominają o sporej ilości sparingów z klubowymi drużynami. Tego się nam nie zapisuje. Odbyliśmy na przykład kilka tournee po Ameryce Południowej, gdzie graliśmy z drużynami z Argentyny czy z Brazylii. Rzadziej wtedy mierzyliśmy się z Kolumbią czy Urugwajem, a częściej z takimi rywalami jak River Plate, albo Boca Juniors. Na jedno oficjalne spotkanie, na przykład w Argentynie z Kolumbią, przypadały dwa lub trzy mecze właśnie z klasowymi klubami z tamtego regionu. Dzisiaj tych meczów jest więcej i właściwie wszystkie oficjalne, więc i zawodnikom jest łatwiej piąć się w górę w tej tabeli rekordów.
River Plate czy Boca Juniors to chyba rywale poziom wyżsi, niż ligowa reprezentacja Estonii, albo Rumunii.
Absolutnie górna półka. Tam futbol to jest religia, to były mecze grane przy pełnych stadionach, oglądało je sto tysięcy ludzi! Z Argentyńczykami mieliśmy zresztą okazję spotkać się na Pucharze Nehru, w Kalkucie. To był 1984 rok, wygraliśmy ten turniej, w finale pokonując Chiny, a wcześniej ogrywając właśnie Argentyńczyków, między innymi Burruchagę i kilku innych zawodników, którzy dwa lata później u boku Maradony zdobywali tytuł mistrza świata. Pamiętam, że w meczu z Indiami, gdy ja zdobyłem swoją jedyną bramkę w reprezentacji, na trybunach było sto czterdzieści tysięcy ludzi! Absolutnie nie do pomyślenia. Wracając z kolei do tego licznika występów – teraz nie szuka się już rywali klubowych, tylko w terminach wyznaczonych przez międzynarodowe federacje gra z reprezentacjami. Jest łatwiej.
Rozmawiając z panem nie sposób przemilczeć wątku w reprezentacji. Jest pan jedynym selekcjonerem, który podczas prowadzenia kadry odnotował sto procent zwycięstw. Jak do tego wszystkiego doszło?
Dzisiaj co niektórzy traktują to trochę żartobliwie, ale ja na pewno jestem dumny z pracy z kadrą, tym bardziej, że nic nie wskazywało na to, bym z roli asystenta przeskoczył na stanowisko tego, że tak to ujmę, pierwszego trenera w kraju. W piątek spotkaliśmy się w Warszawie, potem rozjechaliśmy się z trenerem Piechniczkiem, każdy w swoją stronę, a w poniedziałek mieliśmy znów się zobaczyć już na zgrupowaniu w Wiśle przed meczem z Gruzją. Dzień później dostałem telefon z Katowic, że mam się stawić u śp. prezesa Dziurowicza. Pojechałem, trener Piechniczek mnie przywitał i wyjaśnił jak wygląda sytuacja. To dzięki niemu zresztą zostałem tym selekcjonerem, bo chciałem być wobec niego lojalny. W świecie trenerskim to niestety w tym momencie zanika, tego typu lojalność wobec współpracowników, ale ja wówczas powiedziałem, że jeśli trener Piechniczek odchodzi, to ja razem z nim. Trener jednak namawiał mnie, „Krzysiek, spróbuj chociaż ten jeden raz, jak to smakuje”, i tak dalej.
Prezes Dziurowicz zapytał tylko, czy chcę, cała rozmowa trwała może dwie minuty. Odpowiedziałem, że tak i udałem się do Wisły. Tam dopiero zaczęły się szopki… Teraz, gdy istnieją terminy FIFA, kluby muszą wypuścić zawodników na zgrupowanie, zresztą oni sami też marzą o tym, by pokazać się w reprezentacji. Wtedy jednak było troszeczkę inaczej, nie będę tutaj podawał nazwisk, ale duża część kadrowiczów odmówiła przyjazdu. Reprezentanci obrażeni, działacze klubowi nieszczególnie zainteresowani tym, co się dzieje w kadrze… To zresztą były jedne z powodów rezygnacji trenera Piechniczka. Pojawiły się problemy z powołaniami i sporo osób w pierwszym składzie pojawiło się w takim trybie nieco awaryjnym. Pięciu, może sześciu chłopaków nie przyjechał na ten mecz, tłumacząc się kłopotami w klubie, końcówką sezonu w Bundeslidze, chorobami, więc postawiłem na tych, którzy chcieli grać. Radek Kałużny, Grzegorz Szamotulski, Paweł Skrzypek, Tomek Sokołowski, Mariusz Kukiełka, Mirek Trzeciak, Jacek Dembiński, Czarek Kucharski, śp. Adaś Ledwoń, czy śp. Krzysiu Nowak… Taką ekipę udało się zebrać. To byli chłopcy, którzy chcieli grać i ograliśmy Gruzję 4:1, tę w najsilniejszym składzie, z braćmi Arweładze i Ketsbaią z Newcastle. W rewanżu zresztą, w tym optymalnym składzie przegrała na wyjeździe 0:3.
Dlaczego nie został pan w kadrze?
Zwycięstwo z Gruzją zostało odebrane w różny sposób, niektórzy się cieszyli, ale inni wbijali szpilki. Dostałem propozycję od pana Kuleszy, żeby uczestniczyć w konkursie na nowego selekcjonera, ale parcie na trenera Wójcika było tak wielkie, że nie miało to większego sensu. Zrezygnowałem z ubiegania się o jakiekolwiek stanowisko w PZPN-ie, co teraz może się wydawać błędem. Miałem oferty z Amiki i Lecha, postawiłem na Lecha, w którym była znakomita ekipa, ale słabe warunki organizacyjne.
Zaczął pan powoli spadać w dół, przez GKS Bełchatów, aż do naprawdę niskich lig…
Początek tego wszystkiego to na pewno praca z Lechem. To była bardzo trudna sytuacja, nie do końca mogliśmy się dogadać z włodarzami klubu, potem odejście też nie wyglądało tak jak powinno… (chwila ciszy) Obóz zimowy w Wiśle, przyjechało trzech działaczy oraz dziennikarz, krakowska Wisła rozpoczynała wtedy budowę tego silnego zespołu na lata, piłkarze mieli oferowane umowy nawet na pięć sezonów. Przyjechał Zdzisiu Kapka, byli nasi działacze, wszyscy stawili się na miejscu, by dobić targu za Bartka Bosackiego. Pamiętam, że Bartek przyszedł do mnie po radę. Powiedziałem mu, że mamy fajny zespół, walczymy o wysokie cele, ale zrobi to co uważa za słuszne. Bartek się nie zgodził i od tego czasu działacze jedynie czekali, żebym się wyłożył. I potknąłem się szybciutko, w drugim meczu. Najpierw było spotkanie z KSZO, zremisowane 1:1 i już pojawiły się przeogromne pretensje, dlaczego grał ten, a nie tamten, dlaczego tak, a nie inaczej. Graliśmy przeciętnie, ale mieliśmy swoje okazje, bez znaczenia, skończyło się remisem. No i przyjechał Widzew, bardzo silny, z Andrzejem Kobylańskim, który strzelił bramkę przewrotką, drugą dołożył Siadaczka w okno i przegraliśmy.
We wtorek przyszedłem normalnie na zajęcia, przyszedł dyrektor Jakubczak, skinieniem głowy poprosił mnie do swojego pokoju i dostałem wypowiedzenie. W dodatku z uzasadnieniem, z którym się nie mogłem w żaden sposób zgodzić. Zwołałem wtedy konferencję prasową, żeby oczyścić swoje imię i obaliłem wszystkie zarzuty, jakie się wobec mojej osoby pojawiały. Mieszkam w Poznaniu, chciałem, żeby kibice wiedzieli, jak to wygląda naprawdę, bo to co robiłem, robiłem z pełnym zaangażowaniem, wykorzystując to co dała mi szkoła, to co dały mi studia, boisko oraz obcowanie z wielkimi trenerami. Nie musiałem się tego wstydzić. Potem sezon pracowałem jako asystent Jurka Kasalika w Aluminium Konin, dotarliśmy do finału Pucharu Polski i przegraliśmy słynny mecz na Bułgarskiej z Amiką Wronki, no i dostałem propozycję z Bełchatowa. Zrezygnowałem po bodajże siedmiu kolejkach, zupełnie nam tam nie szło, mimo wysokich oczekiwań.
Chyba trochę się pan wtedy przeliczył?
Tak, odchodziłem z Bełchatowa na pełnym luzie, zupełnie mylnie myślałem, że cały świat czeka z otwartymi ramionami na Pawlaka. Przejechałem się na tym, jakaś bariera stanęła przede mną, nie mogłem tego przeskoczyć i zacząłem sztukować w niższych klasach. Ta duża karuzela trenerska chodziła, a ja nie mogłem wskoczyć na żadne krzesełko. Dołowałem, wracając do wielkiej piłki dopiero z Gorzowem, który dał mi szansę wrócić do tej większej piłki, chociaż pierwszoligowej. W GKP zresztą sytuacja była podobna jak teraz w Warcie, eldorado, które mieli zawodnicy nagle się skończyło i ja trafiłem właśnie na moment przemiany, gdy zaczyna się łapanka. To tam nauczyłem się pracować w bardzo trudnych warunkach, które zresztą w końcu doprowadziły do wycofania z rozgrywek. A szkoda, bo zespół był naprawdę świetny. To była grupa charakternych facetów, którzy czasem niewyspani, niemal głodujący przychodzili na treningi i pracowali. Ja też starałem się być tutaj elastyczny, wiedziałem przecież, że to nie oni zawinili w tej sytuacji. Potrafiliśmy się scementować i bardzo fajnie to wyglądało. Emil Drozdowicz, Paweł Wojciechowski, Adrian Łuszkiewicz, Krzysiu Kaczmarczyk… Paru naprawdę niezłych chłopców.
A wracając jeszcze na moment do tego rozstania z Lechem – główną przyczyną było obwinianie pana o zbuntowanie Bosackiego przy transferze?
Nie wiem, nikt nigdy ze mną na ten temat w cztery oczy nie porozmawiał, ale czułem jak mnie traktowano.
Jakie były te oficjalne powody, które musiał pan potem sprostować?
Stricte szkoleniowe sprawy, brak analizy pomeczowej, to że piłkarze więcej biegali po łąkach, niż grali, że nie grali na swoich pozycjach, tego pokroju rzeczy. Dzienniczek trenera nie kłamie, więc mogłem stanowczo zdementować wszystkie takie informacje.
Teraz objął pan Wartę, co tu się właściwie dzieje? Były wielkie plany, ambitne projekty, a teraz pan musi przychodzić jako strażak.
Ciężko mi o tym mówić, bo nie byłem w środku, ale dochodziły mnie głosy, że piłkarzom naprawdę niczego tutaj nie brakowało. Myślę że trochę nie doceniali tego, co otrzymywali. Przez dwa lata ich warunki przerastały niektóre kluby ekstraklasy i zostało to trochę niewłaściwie skonsumowane. Wynik był jaki był, piłkarze nie do końca myśleli chyba o grze dla Warty, potem pieniędzy zaczęło być mniej i sytuacja zrobiła się ciężka.
Celem jest utrzymanie?
Tak, zdecydowanie. Na razie jeszcze nie ma dramatu w tabeli, ale jeśli utrzymamy tę złą passę, może się zrobić bardzo niewesoło. Nie po to jednak przychodziłem, by patrzeć jak nas każdy po kolei bije. To jest sport, nie zapewnię ludzi, którzy mnie zatrudniają, że będą same zwycięstwa, ale chłopcy są chyba świadomi, że nie będę się bał podjąć ryzyka. Nie pracuję zresztą dla pieniędzy, tylko z sentymentu i po to żeby się znowu pokazać w futbolu.
Bardziej pan potrzebuje Warty, czy Warta pana?
Propozycję przyjąłem bez szemrania, nie negocjowałem nawet specjalnie. Potrzebowałem tego, żeby znów wyskoczyć. Miałem oferty z niższych lig, ale nie chciałem powtórzyć tego błędu, spaść z tej większej karuzeli. Przeważył chyba też ten sentyment, mieszkam dwa kilometry od stadionu, były momenty, gdy codziennie pojawiałem się tutaj na obiektach, czy na boiskach, czy na kortach. Już w 1992 siedziałem w tym pomieszczeniu co teraz, wtedy jako asystent trenera Samolczyka. Daj Bóg, by to była obopólna korzyść.
ROZMAWIAŁ: JAKUB OLKIEWICZ