Kilkanaście lat temu w „Przeglądzie Sportowym” wprowadziliśmy rubrykę pod tytułem „Kontrowersje”. Co weekend do chłopaka z Canal+, niejakiego „Studenta”, wysyłałem listę fragmentów meczów, z których potrzebowałem powycinać kilka klatek. Później wystarczyło domalować linię spalonego albo wyeksponować moment faulu i po robocie. No, prawie po robocie – przyjąłem zasadę, że tak często jak się da, każdą krytykę arbitra poprę konkretnym cytatem z przepisów. Raz nawet przyszedł Michał Listkiewicz i dał mi taką książeczkę z przepisami z dedykacją, oczywiście gdzieś ją posiałem. W każdym razie, przepisy przeczytałem w życiu tyle razy, ile Frankowski trafiał do bramki przeciwników i ile razy Kwaśniewskiego bolała goleń.
Niestety, szybko się zorientowałem, że nawet w redakcji jestem wyjątkiem. O przepisach gry dyskutują wszyscy, ale są tymi burzliwymi dyskusjami tak zajęci, że nie mają czasu na samą lekturę. Mało tego – nie spotkałem nigdy piłkarza, który przeczytał przepisy, chociaż to przecież idiotyczne: uprawiać przez całe życie sport i nie zapoznać się nawet z jego regulaminem. Może gdzieś w lidze grają takie rodzynki, które raz w życiu wzięły książeczkę z przepisami do ręki, ale szczerze wątpię.
Wszyscy opierają się na podwórkowych zasadach, co słychać bardzo często w telewizji. Kiedy komentuje Remigiusz Jezierski, to mówi coś o korzyści odniesionej przez zawodnika trafionego w rękę, chociaż żaden przepis o takiej korzyści nie istnieje. Gdy głos zabiera Tomasz Wieszczycki, to stwierdza, że „faul w polu karnym był, ale zawodnik był tyłem do bramki i uciekał z szesnastki”, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Do tego jeszcze „Wieszczu” oraz Maciej Murawski, którzy w tej rundzie już kilka razy poinformowali widzów, że „zmieniły się przepisy i faul jest nawet wówczas, gdy zawodnik wykonujący wślizg wybije piłkę, ale kopnie też nogi rywala”. Niestety, mam dla nich złą wiadomość – zawsze tak było, a na dowód wklejam cytat z czasów, gdy obaj grali jeszcze w piłkę: „Atak wślizgiem jest dozwolonym sposobem walki o piłkę, o ile wślizgująca noga (but) zawodnika atakującego w momencie ataku na piłkę dotyka ziemi i trafia bezpośrednio w piłkę. Atakujący zawodnik, którego wślizgująca noga trafia bezpośrednio w piłkę, zaś druga noga trafia w przeciwnika lub gdy wślizgująca noga zamiast w piłkę trafia w przeciwnika popełnia przewinienie karane rzutem wolnym bezpośrednim, który wykona zawodnik drużyny przeciwnej z miejsca przewinienia”.
Zmiana więc nie zaistniała, co najwyżej sędziom przypomniano, jak należy prawidłowo grać wślizgiem i uczulono ich, by o tym pamiętali. Teraz wprawdzie przepisy uproszczono i wszystko podciągnięto pod „nieostrożność” i „nierozwagę”, ale wykładania jest ta sama. Dla Murawskiego może być to szok – właśnie w tym momencie orientuje się, że prawdopodobnie nigdy w życiu nie udało mu się wykonać „legalnego” wślizgu, chociaż zapewne kompletnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Na pewno sobie nie zdawał, skoro ciągle przekonuje widzów o „nowych przepisach”. Nowych dla niego – trzeba dodać. Kiedy skończył grać w piłkę, wreszcie znalazł czas, by zainteresować się, o co w tej grze naprawdę chodzi.
Wszyscy o przepisach mówią „na czuja”. Kiedy ostatnio na Facebooku dyskutowałem z czytelnikami o sytuacji z ręką Tomasza Jodłowca, apelowałem: wklejcie przepis, na podstawie którego chcielibyście podyktować rzut karny. Nie wkleił nikt, za to ciągle powracało coś o „korzyści”, o tym, że „ręka to ręka”, nawet o tym, że „skoro został trafiony przez swojego, to ewidentny karny”. Ł»adna z tych osób w ogóle nie rozważała zajrzenia do regulaminu, zapewne przeczuwając, że regulamin nie jest jej sprzymierzeńcem. Ot, osiedlowe mądrości, które może i znajdowały zastosowanie pod blokiem, gdy bramkę układało się z plecaków, ale w prawdziwym futbolu zasady zostały skrzętnie spisane. Przewidziano wszystko – nawet to, jak zachować się, gdy zachodzi podejrzenie, że arbiter jest nietrzeźwy albo gdy piłka pęknie w locie i wpadnie do bramki. Dlatego wierzcie mi – przewidziano także to, że ktoś może dostać w rękę.
– A gdyby Jodłowiec stał na linii bramkowej i gdyby piłka zmierzała do siatki, to co wtedy? – spytał fan opcji „gdyby, gdyby”. A ja odpowiadam: nic. To napastnik ma tak strzelić, żeby uderzeniem ominąć nogę, głowę, biodro, brzuch i rękę przeciwnika. Ludzie mają ręce i nie można ich za to karać. To nie jest gra w zbijaka przecież – nie o to chodzi, by komuś trafić w dłoń, tak jak kiedyś zrobił to Roberto Baggio w finałach mistrzostw świata (mecz Włochów z Chile). Jak trafiasz w dłoń, zamiast obok niej – i potem prosto do siatki – to twój problem. „Zagranie piłki ręką ma miejsce w sytuacji, gdy zawodnik rozmyślnie i świadomie dotyka piłki ręką” – oto przepisy. Odwracając sytuację: gdy dotyka piłki nierozmyślnie i nieświadomie, zagrania ręką nie ma.
Myślę, że Ekstraklasa SA – do spółki z Canal+ – mogłyby pomyśleć nad nakręceniem kilku króciutkich filmików, które byłyby puszczane w przerwach spotkań – w celach edukacyjnych. Dzisiaj dużo negatywnych emocji bierze się tylko i wyłącznie z niewiedzy. Ludzie nie wiedzą, kiedy tak naprawdę piłka przekroczyła linię końcową (nie mówię tu o sędzi Jarzębaku), sądzą, że kapitan ma prawo protestować przeciwko decyzji sędziego („kapitan drużyny nie posiada specjalnego statusu i przywilejów wynikających z przepisów gry” – przepisy), zdaje im się, że bramkarz „w piątce” jest nietykalny itd. Przerwa meczu to dla telewizji z reguły i tak martwy okres – reklam jest przecież w kodowanych stacjach mało – więc takie filmowe wrzutki mogłyby zarówno zabić nudę, jak i rozprawić się z ignorancją.
Zachęcam wszystkich – przeczytajcie przepisy (wystarczy wejść TUTAJ). Ł»yjecie piłką 24 godziny na dobę, czyli blisko 9 000 godzin w roku, a nie możecie znaleźć dwóch, by poznać tę grę w szczegółach?
* * *
Michał Listkiewicz obserwuje i wystawia noty swojemu synowi. Problem opisany w „PS” dostrzega sam Listkiewicz, jego syn, tylko nie Zbigniew Przesmycki, szef sędziów. Innymi słowy – mamy do czynienia z narzuconym przez zwierzchnika nepotyzmem. Dziwne, że Przesmycki sam sobie chce zatruwać powietrze.
„Listek” jak zawsze z kłopotliwej sytuacji potrafi wykaraskać się w uroczy sposób. Aż mi się przypomniało, jak kiedyś dla „Magazynu Futbol” robiłem wywiad z Tomaszem Kotem – taki akurat był wymóg z działu reklamy. Po ukazaniu się wywiadu dzwoni Listkiewicz.
– Panie Krzysztofie, pan zrobił wywiad z panem Kotem…
– Tak…
– I on powiedział, że w lotniskowym autobusie spotkał działaczy PZPN…
– Tak…
– I mnie.
– Tak…
– I że byliśmy pijani.
– No tak…
– I zachowywaliśmy się w sposób nieelegancki.
– Zgadza się.
– I że ludzie byli zniesmaczeni niektórymi pijackimi odzywkami.
– Tak…
– Dlatego chciałem panu powiedzieć…
(ja sobie myślę: zaraz zażąda sprostowania i przeprosin)
– …że to wszystko sama prawda!
– Tak?!
– Sama prawda. Tak było. Jest mi bardzo wstyd, że nie dopilnowałem towarzystwa. Prosiłbym o przekazanie numeru telefonu do pana Kota. Ja sam pochodzę ze środowiska aktorskiego. Chciałbym go serdecznie przeprosić. A gdyby pan z nim jeszcze rozmawiał, proszę go przeprosić ode mnie!
* * *
Obejrzałem w Lidze+ Extra exposee Michała Probierza. Mam jedno spostrzeżenie – ten trener kompletnie nie zna powiedzenia „nie trać energii na rzeczy, których nie możesz zmienić”, dlatego jego kolejne wystąpienia zajeżdżają groteską. Tu nie pasuje mu klimat, tam chciałby wielkie pełnowymiarowe hale, gdzie indziej postawiłby lotnisko. To bardzo fajne hasła – też wolałbym, żeby było u nas ciepło jak w Hiszpanii, i żebym miał halę za rogiem i żebym do większości polskich miast mógł polecieć samolotem, najlepiej w cenach śp. OLT.
– Kontroluj to, co możesz kontrolować – mówił Andre Agassi. Probierz nie może kontrolować ani klimatu, ani wielkich inwestycji, a jednak ciągle traci czas na mielenie jęzorem.
W wielu sprawach ma rację. Zgadzam się, że polscy trenerzy tak naprawdę nie zostali zweryfikowani i że nie możemy powiedzieć, że są dobrzy czy słabi, ponieważ pracują z takim, a nie innym materiałem ludzkim, mając do dyspozycji takie, a nie inne budżety, nie posiadając najmniejszego wpływu na politykę transferową i zazwyczaj czując nieświeży oddech oczekującego cudów i niecierpliwego prezesa. Nie jest dla mnie żadnym argumentem, że nie pracują w innych ligach, ponieważ to oczywiste, że do nich trafić nie mogą – żeby prowadzić klub w lidze angielskiej, włoskiej czy francuskiej, to najpierw trzeba w niej zrobić albo karierę jako piłkarz (Boniek zrobił, więc też dano mu poprowadzić klub w Serie A), albo osiągnąć spektakularny sukces międzynarodowy (wykluczone, z powodów wymienionych wcześniej).
Kiedy jednak Probierz w poszukiwaniu wymówek sięga tak daleko jak ma w zwyczaju – to sam sobie szkodzi. Cały jego występ można bowiem spuentować następująco: w tych warunkach pracować się nie da.
No to nie pracuje.