Jego przyjściu do Odry Opole towarzyszyła cała masa wątpliwości. Zastępował Jana Furlepę, który dopiero co wywalczył awans do I ligi, przychodził jako trener, który rok wcześniej spadł z tego poziomu z Rozwojem Katowice. A jednak Mirosław Smyła ulepił z zawodników skazywanych na walkę w dolnych rejonach tabeli drużynę, która do rundy wiosennej przystępuje z drugiego miejsca na zapleczu ekstraklasy. Ze szkoleniowcem jednej z największych rewelacji jesieni na szczeblu centralnym porozmawialiśmy nie tylko o pracy w Odrze, ale też między innymi o kilku plamach w jego CV, jak spadek czy zwolnienie z Sosnowca po zaledwie jednej wiosennej kolejce.
Jak długo ciążyło panu w Opolu nazwisko Furlepa?
Cały czas ciąży. To Jan Furlepa rozpoczął nową historię klubu. On wyprowadził zespół z trzeciej do drugiej i z drugiej do pierwszej ligi. Musiałem się zderzyć z prawdziwym autorytetem. Nie przesadzę, jak powiem, że dla kibiców, to wręcz bogiem. Zawsze będą go szanowali. Jeszcze trudniej zrobiło się, gdy – wydawało się – gwóźdź do mojej trumny dobił mecz pucharowy.
0:5 ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki w momencie, kiedy kibiców wciąż bolało rozstanie z trenerem, który dał im awans.
Nie ukrywam, okres od meczu pucharowego, aż do ligi, był bardzo trudny. Czuło się niepewność w drużynie, w sztabie, w zarządzie. Nawet kibice, którzy przyszli na sparing ze Śląskiem Wrocław nie tyle szydzili, co czuło się, że w powietrzu wisi coś niedobrego, że atmosfera jest ciężka. Pierwsza bramka w tamtym sparingu otworzyła wszystko. Zespół wziął głęboki oddech i się podniósł. Od tamtego momentu radzimy sobie już dobrze, może nawet ktoś powie, że bardzo dobrze.
Rozmawiał pan z trenerem Furlepą po tej zamianie na stanowisku trenera?
Tak, już nawet podczas przeprowadzki do Opola. Trener Furlepa to człowiek o wielkiej klasie. Nie ukrywam, że bardzo cieszę się, że zadzwonił na koniec rundy, powiedział, że widzi wiele elementów, których jego drużyna nauczyła się u niego, ale i nowe rzeczy, dzięki którym poszła do przodu.
Sytuacja z zamianą była o tyle specyficzna, że Jan Furlepa kiedyś był też… pana trenerem.
Dokładnie tak. Pamiętam z piłkarskich czasów, że kiedy trenował Concordię Knurów, był bardzo wymagający. To była już moja końcówka kariery, karierki, przygody – może pan to nazwać jak chce. Byłem kapitanem Concordii, wtedy złapałem kontuzję, ciężko było mi wrócić. Bardzo długo musiałem sobie zaskarbiać sympatię trenera Furlepy, ale kiedy w końcu mi się udało, bardzo fajnie nam się współpracowało. Awansowaliśmy z czwartej do trzeciej ligi. Już wtedy trener Furlepa miał papiery na robienie awansów niejako z automatu. To na pewno była niezręczna sytuacja, ale to nie jest tak, że wysyłałem CV, że czyhałem na okazję, żeby kogoś wykolegować. Kiedy zadzwonił telefon z Odry, byłem w drodze na wakacje do Włoch. Pojawiłem się na rozmowie przez grzeczność, bo wypada się pojawić i nie wolno odmawiać, kiedy ktoś proponuje ci pracę. Miałem zupełnie inne plany.
Nie zaskoczyło pana, że kontaktują się z panem, kiedy dopiero co inny szkoleniowiec zrobił im awans?
Zaskoczyło. Pierwsze pytanie, jakie zadałem, to było: „panowie, przecież macie trenera, który zrobił wam dwa awanse, o co chodzi?”. Ale argumenty były takie, a nie inne, pozostawmy to tajemnicą zawodową. Moment, owszem, był specyficzny. Ale cóż, dziś można powiedzieć, że widocznie młody prezes Odry Opole jest wizjonerem i uznał, że dziś postawi na tego, a nie innego konia. Jaki będzie tego finał? Życie pokaże.
Wracając do pana piłkarskiej kariery, karierki – jakkolwiek chce to pan nazywać – mógł pan osiągnąć więcej, czy patrząc z perspektywy czasu to była przygoda z piłką skrojona na miarę?
Myślę, że nie byłem wybitnym piłkarzem. Raczej pracowitym, który chciał wskoczyć na pewien poziom. Wie pan, młodsi kibice to w ogóle mi zarzucają, że nigdy nie grałem w piłkę, bo nigdzie mnie nie ma. A ja zwyczajnie nie mam potrzeby, by wypisywać o piłkarzu Mirosławie Smyle na 90minut, na Wikipedii. A przecież zagrałem 200 meczów w obecnej I lidze. Potem też na poziomach obecnej II i III ligi, w Concordii Knurów byłem nawet kapitanem. Nie potrafiłem się jedynie wdrapać do ekstraklasy. Jako pierwszy trener też wciąż mi się to nie udało, dlatego to marzenie wciąż we mnie siedzi.
Skończył pan próbować – jako piłkarz – dość szybko.
W wieku 29-30 lat zdecydowałem, że nie ma co się kopać z własnym zdrowiem. Kręgosłup zaczął nawalać. Nie mogłem ryzykować poważnej utraty zdrowia. Z piłki nie miałem większych profitów, jeździło się po niższych ligach, w pewnym momencie powiedziałem sobie: „to faktycznie nie ma sensu”. Bo kto będzie o tym pamiętał po latach? Kto dziś pamięta, że w I lidze Mirosław Smyła grał z zastrzykiem do kostki, skoro ludzie bez notki na 90minut nie pamiętają nawet, że człowiek w ogóle w tę piłkę grał.
Łatwiej panu w związku z własnymi problemami ze zdrowiem zrozumieć problemy zawodników po ciężkich kontuzjach? W Odrze pracuje pan z kilkoma takimi.
W moich czasach wiedza była jaka była. Wszyscy biegali tak samo, przez co jeden niedotrenował, inny był przetrenowany. Ja dziś nie krytykuję trenerów, którzy nam, ważącym 60 kilo kazali brać stukilowych facetów na plecy i biegać, przez co strzelały kręgosłupy, kolana, kostki. Taka była po prostu tendencja. Ale dziś czerpię masę satysfakcji z tego, że w moim zespole nie było kontuzji mięśniowych, urazów przeciążeniowych. Piłkarz to jest przecież wartość klubu, więc muszę o niego dbać. Jak specjalista dostaje wiertarkę, to nie może jej zepsuć. Jak trener dostaje ludzi, też nie może ich zepsuć. Przykład? Martin Baran był u nas wprowadzany indywidualnie, miał specjalnie przygotowany plan motoryczny. Wytrzymał, nic mu nie jest, kolejny miesiąc trenuje na pełnych obrotach.
Nie poszedł pan jednak bezpośrednio w seniorską trenerkę.
Podjąłem decyzję, że praca jako wychowawca, nauczyciel, to droga, jaką powinienem obrać. Rajcowało mnie to – praca z młodzieżą, otwieranie klas sportowych, obserwowanie, jak ci młodzi ludzie zdawali studia na AWF-ie, grali w I lidze, ekstraklasie. Nie miałem ciśnienia na bycie wielkim trenerem.
Seniorów zaczął pan trenować w grającym w okręgówce Orle Psary-Babienica.
Przyznam się, że sam wtedy nie wiedziałem, na jakim poziomie gra ten klub. Okazało się, że spędziłem tam siedem lat i udało się z klubu, który zawsze był za silny na A-klasę, a za słaby na okręgówkę, zrobić III-ligowca. Stworzyliśmy tam niesamowitą atmosferę. To był dla mnie moment przełomowy. Potem przyszła Polonia Bytom, współpraca z trenerem Probierzem, Broszem, Fornalakiem. Wreszcie samodzielna praca w GKS-ie Tychy, Zagłębiu Sosnowiec, Rozwoju Katowice. Niesamowitą przyjemność sprawiało mi w każdym z tych miejsc to, że przychodziłem wtedy, kiedy trzeba było zrobić coś świeżego.
Okręgówka to była szkoła życia?
Zderzenie z nieludzką rzeczywistością. Często na mecz jechało się prywatnym autem, zabierało czterech zawodników i tak 30 kilometrów w jedną, 30 kilometrów w drugą stronę. Brakowało wielu rzeczy. Nie mieliśmy drabinek koordynacyjnych, to pojechałem z teściową do sklepu po tasiemki i sami je uszyliśmy. Jeden z zawodników miał tatę tokarza, to załatwił nam gryf, który potem rdzewiał, każdy miał brudne ręce po takiej sztandze. Ale trenowaliśmy. Czasami nawet na schodach w szkole. Ćwiczyliśmy na nieoświetlonym boisku, to się lampę uliczną obracało tak, żeby było coś widać. O równej nawierzchni można było pomarzyć. Przerobiłem wiele trudnych sytuacji, ale atmosfery z tamtego okresu nikt mi nie zabierze. Przyjeżdżali tam ludzie z pasją, zawodnicy, którzy kochali się spotykać, trenować, rozwijać się.
Przy takiej amatorskiej w gruncie rzeczy grupie mógł pan łączyć obie pasje – trener i wychowawca.
Dzięki pracy w Polonii Bytom miałem dostęp do nowoczesnych materiałów szkoleniowych, cały czas chciałem chłonąć wiedzę, być na czasie. W Polsce dopiero wchodził wtedy system krycia strefowego, wie pan Arrigo Sacchi, a ja przerzucałem to już wtedy na tych młodych piłkarzy w wiejskich warunkach.
Arrigo Sacchi i okręgówka. Wie pan, że to nie brzmi jak dobrana para?
(śmiech) Miałem przy tym dużo frajdy, bo były takie momenty, kiedy zespoły z wyższych lig przyjeżdżały nas oglądać, jak gramy. Wygrywaliśmy po 10:0, 11:0. A na początku nie było tak różowo. Dużą satysfakcję dawało, kiedy na naszych meczach w okręgówce pojawiało się kilkaset osób. Wiedzieli, że warto. Że dostaną fajne widowisko. Najwięcej radości dawało mi jednak przede wszystkim to, że zespół wykonywał na boisku to, czego się uczyliśmy razem i widać było, że i mnie, i zawodnikom się to podoba. Chciałbym nigdy nie zgubić w sobie tej radości, zaszczepiać ją w swoich zawodnikach.
Na poziomie zawodowym, w I lidze, realna jest u zawodnika taka czysta, nieskażona miłość do piłki, jak ta kierująca graczami niższych lig?
To, że przyjemność zanika, a zaczyna się postrzeganie piłki jako zawodu, jest nieuniknione. Co innego, gdy ktoś po całym tygodniu pracy ubiera dres i idzie w niedzielę rano pobiegać, bo to kocha, a co innego, gdy ta miłość staje się twoim zawodem. Rywalizujesz już nie dla sportu, a po prostu o miejsce pracy. Piłkarz, który nie ugruntuje swojej pozycji, może stracić szansę na zrobienie kariery, zabezpieczenie bytu rodziny. Jeśli w takich warunkach uda się stworzyć mimo wszystko atmosferę zespołowości, o sukces drużyny jest dużo łatwiej. Ja zawsze powtarzam w szatni, że to nie ty windujesz zespół, tylko zespół winduje ciebie. Dla mnie asysta znaczy więcej niż strzelona bramka.
Jaki jest pana plan na Odrę?
Mamy młodego, prężnego prezesa, który patrzy na klub bardzo szeroko. Nie rozmawiamy tylko o pierwszym zespole, o kolejnym meczu, o transferach, ale też o młodzieży, szkoleniu, rozwoju klubu w zakresie akademii, zbudowaniu konkretnego systemu szkolenia w klubie. Ja zresztą inaczej sobie tej pracy nie wyobrażam. Zatrudnia mnie klub, dlaczego więc miałbym pracować tylko dla pierwszej drużyny. Klub to nie tylko ona.
Zostałbym przy transferach. Na początku pana przygody w Opolu głośno było o tym, że chce pan ściągnąć niepokornego Sebastiana Dudka do Odry. Ryzykowny ruch, szczególnie że kibice nadal mieli za złe wymianę Jana Furlepy na pana.
Z tamtej sytuacji wyciągnąłem sporo nauki w zakresie kontaktów z mediami. Bo informację, że chcę ściągnąć Dudka wyciągnięto z kontekstu. Powiedziałem tylko, że w Odrze przydałby się zawodnik o takim profilu, a to nie to samo, co wyrazić zainteresowanie konkretnie Sebastianem Dudkiem. Ale uznałem że nie będę dementował każdej takiej informacji, bo się po prostu w tym zakopię.
Ostatecznie na rynku wypadliście nieźle. Paru zawodników dużo dało drużynie jesienią.
Tak, większość ruchów było pozytywnych. Zaryzykowaliśmy z Martinem Baranem, który nie grał przez dziewięć miesięcy w piłkę, był po paskudnej kontuzji, po podwójnej operacji. Dziś jest wiodącym piłkarzem w obronie. Cverna też wzmocnił rywalizację w tyłach. Habusta, chłopak znikąd, z drugiej ligi czeskiej, też świetnie się przyjął. Macczak, którego ściągałem jako młodzieżowca, a wcześniej nie zagrał nawet meczu w seniorach. No ale trzeba się przyznać, że nie wszystkie ruchy wypaliły.
Matsui?
Wzięcie go to była wspólna decyzja. Odra Opole musi być klubem, który w pierwszej lidze istnieje nie jako zaściankowa drużyna z Opola, ale jako klub, który też chce mieć piłkarzy z nazwiskiem. PR-owsko nam pomógł, mieliśmy nadzieję, że piłkarsko też da radę, że oto pojawia się naprawdę kreatywny zawodnik, który pomoże nam w I lidze. Nie oszukujmy się, tak nie było.
Dlaczego?
To jest I liga. Tu trzeba biegać i grać albo grać i biegać. Nie da się tylko grać, a Matsui jest właśnie piłkarzem grającym. Druga sprawa, że Matsui przyszedł w takim momencie sezonu, że ciężko go było wdrożyć – dać mu grę kontrolną, popracować z nim motorycznie. Myśmy żyli tylko ligą, każdy mecz jest dla nas meczem o życie. Trudno zespół, któremu idzie dobrze, nagle rozbijać i na siłę robić zmiany, które wtedy nie były potrzebne. Zespół funkcjonował w ramach grona piłkarzy, którzy przygotowywali się latem. A wiadomo, że nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu, nie chciałem przesadzić i rozbić monolitu. Matsui na pewno pokazał pokorę – mimo nazwiska, umiejętności, sławy, jaką się w Japonii cieszy, bo on i żona to tacy japońscy Beckhamowie. Myślę, że młodzi zawodnicy dużo z jego pobytu tu wynieśli. Zobaczyli, że zawodnik z takim CV nadal zachowuje się pokornie w szatni, ciężko trenuje.
Jak to jest, że w Odrze idzie panu póki co tak dobrze, a w Rozwoju Katowice było tak źle? Porównuję sobie te dwa składy i widzę, że tam wtedy i tu obecnie kadry są w wielu aspektach podobne. Są młodzi piłkarze z niemal zerowym doświadczeniem pierwszoligowym, ale i starsi, doświadczeni gracze.
Będąc w środku czuję, że wartość zawodników, ich jakość piłkarska, jest znacznie wyższa w Odrze Opole. Zawodnicy na poszczególnych pozycjach mają więcej umiejętności. W Rozwoju była przepaść między zawodnikami mało doświadczonymi i bardzo doświadczonymi. Za duże skrajności. Rozwój robił transfery tylko na miarę swoich możliwości i musiał to kleić. Przychodziłem jak byli ostatni, mieli 4 punkty. Zespół był rozbity, już skazany na spadek. Wszyscy w środku myśleli, że nie da się już tego uratować.
Sam pan użył sformułowania „lot skazańców”.
Chłopcy nadawali się do remontu. Ale to się udało – był moment, że znaleźliśmy się na 10.-11. miejscu. W zimie stał się cud, ci chłopcy uwierzyli, że to tylko piłka nożna, że wszystko jest możliwe. Zrobili to, w co nikt nie wierzył. W pewnym momencie byli nad kreską, byli szczęśliwi. A potem zlepek niepowodzeń, pecha, niefarta. Kumulacja nieszczęść.
Osiem meczów, siedem porażek.
Kadra była tak wąziutka, że gdy wypadł jeden zawodnik z podstawy, to było potężne osłabienie całej grupy. Klubu nie było stać na równorzędnych graczy na ławce. Nie szukam tanich usprawiedliwień, ale jeśli wygrywamy mecz i po nim, przed kolejnym spotkaniem o życie, tracimy środkowego obrońcę, kapitana, bo trzydziestokilkuletni chłop ma wyrostek robaczkowy, to jest niesamowite… Albo gramy na Wiśle Płock, rewelacyjny mecz w naszym wykonaniu, mamy dwie sytuacje bramkowe, Czerkas nie wykorzystuje sam na sam, Wisła nie gra nic. Trudno, punkt to punkt. 83. minuta, fenomenalnie grający wtedy Tomek Szatan czuje ukłucie w łydce, schodzi z boiska, zawodnik wchodzący za niego prokuruje karnego… Wiosna w pełni, a Czerkas łapie grypę i po chorobie nie wraca już do rytmu, a strzelał jak na zawołanie… Gramy z Zawiszą, 1:1, oni grają w 10, a my dajemy sobie dwa gole wbić po kontrach… Takich momentów było bardzo dużo. Rozpadł nam się zespół, wypadali Czerkas, Szatan, Gałecki. A i tak brakło nam kilku punkcików.
Pan jednak zachował posadę.
I to był mój błąd. Podjąłem się karkołomnego wyzwania odbudowy Rozwoju w II lidze, kiedy wszyscy poodchodzili, weszła młodziutka grupa zawodników 15-, 16-, 17-letnich, którzy mieli się wdrażać. To była walka z wiatrakami. Ale udało się ten węzeł gordyjski rozwiązać, rozstaliśmy się w zgodzie. No ale to też jakieś doświadczenie, dzięki któremu mogę służyć radą innym trenerom. Bo trenerowi się wydaej, że spadek nie ma na niego żadnego wpływu.
Na pana jaki miał?
Był głęboki oddech, a potem przyszło rozżalenie, rozczarowanie. Pierwszą moją reakcją był odruch obronny – bo sędziowie, bo kontuzje. A potem do mnie doszło: człowieku, to jest liga, tak to działa. Potem zrobiłem trenerski rachunek sumienia. Pocieszające było to, co usłyszałem od władz Rozwoju – że spadek był nieuchronny, ale że pokazaliśmy się z honorem, czasami było widać jakość. Walczyliśmy do końca. No ale spadek to spadek. Choć nie traktuję tego w kategoriach zabrudzenia sobie CV. Nie sztuką jest brać kluby, które mają wszystko.
W pana CV jest obok spadku jeden duży znak zapytania – zwolnienie po jednym wiosennym meczu z Zagłębia Sosnowiec.
Czytałem na Weszło, jak o tym pisaliście, mega krytykowana ta decyzja była. Miałem podobne odczucia. Ale z prezesem Jaroszewskim normalnie ze sobą rozmawiamy, jesteśmy facetami i trzeba iść dalej, a nie rozpamiętywać tamtą sytuację. A była ona dowodem, że w piłce, szczególnie polskiej, musisz być czujnym w każdej chwili. Wtedy kompletnie tego nie rozumiałem – na przegrany mecz miały duży wpływ dwa kardynalne błędy sędziego. A ja przecież wiedziałem, jaką pracę wykonaliśmy zimą i byłem przekonany, że zespół będzie wygrywał. Po moim odejściu, od kolejnego meczu Zagłębie już do końca nie przegrało. Czy dołożyłem do tego swoją cegiełkę? Jeśli rok później ludzie związani z klubem mówią mi, że to była dobra robota, te przygotowania, to miło. Moi następcy dorzucili świeże pomysły i przyniosło to efekt.
Przed meczem z Okocimskim, po którym pana zwolniono, czuł pan, że to mecz o posadę?
Nie. Byłem zdziwiony. Ale dziś wiem, że popełniłem błąd. Miałem świadomość, że na starcie rundy mamy kilka punktów straty, ale postanowiłem, że przedłużę okres przygotowawczy. Mogłem w pewnym momencie odpuścić, ale wiedziałem, że siły będą nam potrzebne, gdy wszyscy będą padać. Przygotowania były przeprowadzone tak, by po 8-9 kolejkach, gdy inne zespoły będą łapać dołek, Zagłębie dalej grało. To był mój pomysł na drugą rundę, ale nie miałem szczęścia w nim uczestniczyć. Padłem ofiarą swojej idei, bo nie dopuszczałem do siebie myśli, że ktoś zwolni mnie po jednym meczu. Ale w Polsce wszystko możliwe, skoro zmienia się trenera po okresie przygotowawczym, bez meczu mistrzowskiego. Pan wie, o jakim klubie mowa, nie muszę z nazwy wymieniać.
Wiadomo, o Wiśle Płock. Do Odry przychodził pan z myślą, że jak tu też nie pójdzie po myśli, to ciężko będzie się odgrzebać?
Zupełnie nie. Kiedy pojawił się telefon z Opola, byłem emocjonalnie wypoczęty. Od czasu rozstania z Rozwojem udało mi się stworzyć szkołę mistrzostwa sportowego w Radzionkowie i wiem, że mam za plecami coś, co daje mi satysfakcję i do czego mogę wrócić. Praca jest więc dziś dla mnie bardzo łatwa. Nie muszę zawodnikom niczego wmawiać, przekonywać, że warto. To nie Sosnowiec i sytuacja, że „musicie”. To nie Tychy, gdzie wołali „ratujcie”. Chłopcy są tu świadomi, że część z nich może wrócić do poważnej piłki, część może zaistnieć na tym poziomie. Może kogoś wypromujemy. To ma sens.
Odra gra o awans?
Sam pan dobrze wie, że jak piłkarz kładzie się do łóżka i śni mu się Canal+, jego twarz na ekranie, wyobrazi sobie radość z nagrody za ciężką, mozolną pracę, to nie jest mu łatwo przestać o tym myśleć. Boisko to jest scena z niesamowitymi efektami, zbliżeniami. Każdy z piłkarzy, z którymi pracuję, chce zagrać tę rolę życia. My jesteśmy od tego, jako sztab, jako klub, by dać im szansę, a oni od tego, by dać ją klubowi. Marzenie jest. Trzeba je mieć, żeby mieć do czego dążyć. Nikt nie chce być drugi, trzeci, nie po to się uprawia sport. Ale zespołów takich jak my, chcących awansu, jest wiele. No bo jeśli Ruch ustala premie za awans, to znaczy, że i tam wierzą.
A co będzie porażką?
Odra ma być ceniona za to, na którym jest miejscu, ale i za to, jak gra. Zarzucano nam jesienią, że Odra to drużyna, która gra z kontry, tylko broni. Na szczęście mamy takie narzędzie jak InStat i on wskazuje jasno, że jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc w golach z kontry, a z kolei nasze akcje przygotowujące gola są wielopodaniowe, z długim posiadaniem, mamy ich najwięcej w lidze. To o czymś świadczy. Wracając do pytania – moją porażką nie będzie miejsce w tabeli. Większą byłaby zmiana sposobu gry, mniej pewne poczynania zespołu, spadek posiadania piłki. Drużyna ma kreować akcje, budować, otwierać grę według pewnych, wpajanych jej zasad. Jeśli to się nie uda, jeśli cofniemy się w tym zakresie, to dla mnie będzie porażka. Nie miejsce w tabeli, a sposób gry, który ma się rozwijać.
A pana osobisty rozwój? Cele na przyszłość?
Zostawić coś po sobie. Nie napalam się na jakiś wielki kontrakt w przyszłości, chcę się skupić na robocie tu i teraz. Wielu młodych trenerów rzuca się na duże kontrakty, chcą zarobić jak najszybciej, jak najwiecej. Jak w tym dowcipie:
Syn po ślubie przychodzi w odwiedziny do ojca.
– Tato, życie po ślubie, to jest coś. ja dziś z moją żoną to pięć razy to robiłem!
– A ja raz.
Przychodzi kilka tygodni później.
– Tato, to życie po ślubie, to jest coś. ja dziś z moją żoną trzy razy!
– A ja raz.
Przyjeżdża na święta, zmartwiony, pozbawiony entuzjazmu.
– Tato, do bani. dzisiaj z moją ani razu.
– A widzisz, a ja raz.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA