Matti Nykänen, Toni Nieminen czy też, by nie szukać aż tak daleko: Janne Ahonen, Matti Hautamäki, Janne Happonen. To zawodnicy, którzy w barwach Finlandii odnosili sukcesy i regularnie rywalizowali z najlepszymi. Dziś sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Jak to możliwe, że nacja, która przez wiele lat była jednym z dominatorów w świecie skoków narciarskich, dziś z trudem znajduje zawodników, którzy byliby w stanie zapewnić jej choćby kilka punktów w zawodach Pucharu Świata? Co stało się z fińskimi skokami narciarskimi w ostatnich kilku latach? I przede wszystkim: czy istnieje możliwość powrotu do sytuacji z początku wieku?
Stan obecny
W trwającym sezonie Pucharu Świata reprezentanci Finlandii zdobyli 19 punktów do klasyfikacji generalnej. Punktowali Antti Aalto (13) i Eetu Nousiainen (6). To wynik, który pozwala im o jedno oczko wyprzedzić… Kevina Bicknera ze Stanów Zjednoczonych. Lepiej było sezon wcześniej, gdy łącznie Finowie zgromadzili 64 punkty, a Andreas Mitter, austriacki trener, dla którego był to pierwszy rok z kadrą Suomi, mówił oficjalnej stronie FIS:
– To wciąż jest bardzo ekscytujące zadanie, to był rok z wieloma wzlotami i upadkami. Widzisz ciągły rozwój, nawet, jeśli nie jest widoczny na liście rezultatów. Ten rok był ekscytujący, wiele się nauczyłem i to był także dla nas czas, dla mnie i dla zawodników, aby poznać się nawzajem. Z niecierpliwością czekam na nowy sezon. Wtedy będziemy gotowi wystartować z zupełnie innej pozycji, niż w tym roku.
Sezon oczywiście nie dobiegł końca, a przed nami dość sporo zawodów, które rozegrane zostaną właśnie w Finlandii, ale czujemy się w pełni uprawnieni do tego, by napisać: coś… coś się zepsuło. Bo jak inaczej określić sytuację, w której za niespodziankę uznajemy:
a) obecność Fina w drugiej serii konkursu olimpijskiego (swoją drogą był nim Janne Ahonen, gość, który karierę kończył mniej więcej tyle razy, ile Kamil Stoch zdobywał złoto igrzysk),
b) awans reprezentacji Finlandii do czołowej ósemki zawodów drużynowych na igrzyskach.
By jednak doprowadzić dyscyplinę, w której reprezentanci kraju dominowali, do kompletnej ruiny, trzeba znacznie więcej czasu niż rok. I to nie wina Andreasa Mittera, że Finowie są w świecie skoków narciarskich tam, gdzie są. Bo gdy nowy trener, podkreślmy: TRENER PIERWSZEJ REPREZENTACJI, mówi, tuż po przyjściu(!), o potrzebie stworzenia w kraju systemu szkolenia od kompletnych podstaw, to ewidentnie coś jest nie tak.
Zapytacie co? W skrócie: wszystko. A jeśli chcecie dłuższej wersji, to czytajcie dalej.
Rykoszet
– Zaczęło się od dopingu w Lahti w 2001 roku. Związek stracił sponsorów. Skoki narobiły długów, wydzielono je ze związku narciarskiego, ale długi tylko rosły.
To słowa Stanisława Okasa, czyli Polaka od lat mieszkającego w Finlandii, którego trzej synowie próbowali swoich sił na skoczni. Wszyscy, z różnych powodów, zrezygnowali. Wspomniany doping nie dotyczył co prawda bezpośrednio skoków, bo złapano na nim fińskich biegaczy, ale wystarczyło to, by rozpocząć lawinę zdarzeń, których główną ofiarą stały się właśnie skoki narciarskie.
Po kolei. Zacznijmy od tego, w jaki sposób Finów na tym dopingu złapano, bo to historia, którą śmiało można by przypisać Gangowi Olsena, gdyby tylko ten postanowił przenieść się nieco na północny-wschód. Wyobraźcie sobie taki scenariusz: znajdujecie pozostawioną na stacji benzynowej torbę. No bomba, jak nic. Ale nie, okazuje się, że w środku są strzykawki i środki dopingujące. A torba należy do fińskiego związku narciarskiego. Komedia absurdu? Z naszej perspektywy tak, dla Finów wtedy zaczął się dramat.
Marcin Bratkowski, dziennikarz „Przeglądu Sportowego”:
– Biegacze dostali wtedy dyskwalifikację na mistrzostwach świata, zresztą w Lahti. W związku z tym powycofywali się sponsorzy i skończyła się kasa na Fiński Związek Narciarski. Finowie próbowali to ratować w ten sposób, że wyłączyli skoczków z tego związku i stworzyli osobną jednostkę administracyjną. Ale nic to nie dało, bo sponsorzy i tak byli pozrażani do fińskiego sportu zimowego.
Wiadomo, że pieniądz rządzi światem. Ze sportem nie jest w tej kategorii inaczej. To, co liczy się po pierwsze, to…
Kasa, misiu, kasa
Kiedy zakręcono kurek z pieniędzmi, stało się jasne, że fińskie skoki na tym ucierpią. Nie da się rywalizować z najlepszymi, gdy stale zmniejsza się nakłady na dany sport. Zwłaszcza w dyscyplinie, która już dawno stała się areną do wyścigu zbrojeń. Simon Ammann na igrzyskach w Vancouver pokazał wszystkim, jak się to robi, a reszta świata poszła za tym przykładem. Finowie nie mieli jak, bo brakowało im środków.
Matti Hautamäki, w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”:
– Już 10-15 lat temu wraz z kolegami z kadry alarmowaliśmy, że jeśli podejście do naszego sportu się nie zmieni, to dla skoków narciarskich w Finlandii nadejdą ponure czasy. Niestety, mieliśmy rację. Już na początku XXI wieku ta dyscyplina zaczęła się bardzo dynamicznie rozwijać w Europie. Żeby rywalizować na najwyższym poziomie, potrzeba było coraz więcej pieniędzy. A u nas rok po roku budżet dla kadry A był coraz mniejszy. Kadra B i juniorska zostały w ogóle zlikwidowane.
Do likwidacji kadry B jeszcze wrócimy. Zostańmy przy pieniądzach. Z powodu ich braku Finom zaczęła sypać się infrastruktura – skocznie w Kuopio, Kuusamo czy Lahti straszyły swym wyglądem, a odnowione zostały dopiero niedawno (w Lahti zresztą nie mieli innego wyboru, jeśli chcieli ugościć zeszłoroczne MŚ). Wiele małych skoczni, rozsianych po całym kraju, przeszło do lamusa, bo nikt o nie nie dba. O ile kiedyś w niemal każdej miejscowości ludzie skakali, o tyle dziś w większości z nich znajdziemy jedynie pozostałości tamtych czasów.
Stanisław Okas:
– W Lahti odnowiono skocznię średnią i dużą. K-64 wygląda w miarę. Małe skocznie w Karpalo są marne. W Kuopio i Kuusamo duże są dobre, są tam też nowe malutkie. W Helsinkach za to zamknięta jest skocznia K-46. K-25 i 15 działają, ale nikt tam nie skacze. Rejon Helsinek to milion ludzi, związek nic nie próbuje z tym zrobić. Wiele innych skoczni już wyburzono.
Trudno się dziwić, że brakuje dobrych obiektów, kiedy pieniędzy nie ma nawet na trenerów! Zarabiają ci, którzy działają przy pierwszej kadrze, reszta często pracuje w ramach wolontariatu, z młodymi skoczkami, którzy mają jakiś potencjał. Stanisław Okas mówi, że to właśnie brak trenerów i warunków zadecydował o tym, że dwóch jego synów odłożyło narty na bok.
Do tego wszystkiego należy doliczyć „genialne” pomysły działaczy. Tak jak ten sprzed zeszłorocznych mistrzostw świata w Lahti, gdy organizujący je miejscowy klub Lahden Hiihtoseura, miał otrzymać od związku rekompensatę. Nie na takich zasadach, jak w poprzednich mistrzostwach, gdy była ona zależna od zysku osiągniętego w trakcie mistrzostw. Tym razem z góry założono, że będzie to ponad milion euro. Podobnie jak zakładano, że sprzeda się komplet (250 tysięcy) biletów. Zeszło 70 tysięcy mniej, finansowy deficyt wyniósł 1,6 miliona euro.
Matti Hautamäki:
– Skoki narciarskie to w Finlandii umierający sport. Kiedy byłem dzieckiem, w większości miasteczek i wsi była skocznia i klub narciarski. Skoczkowie w przeróżnym wieku – od kilkuletnich brzdąców do dorosłych profesjonalistów – ustawiali się w kolejkach. A dzisiaj? Została garstka klubów, dosłownie kilka. A i tak działacze mają problem ze znalezieniem chętnych do treningu.
To nie jest kraj dla młodych skoczków
Nie ma sponsorów, więc nie ma wyników. Nie ma wyników, więc nie ma popularności (i sponsorów też). Nie ma popularności, więc nie ma dzieciaków, które chciałyby sport uprawiać. Jeśli ktoś pamięta sytuację z początku lat 90. w polskich skokach, doskonale wie, o czym mowa. Inni niech pomyślą przez chwilę, gdzie byłaby ta dyscyplina w naszym kraju, gdyby nie Adam Małysz. I macie jasny obraz sytuacji w Finlandii.
Bo Finom brakuje właśnie kogoś takiego jak Małysz, kto w pojedynkę wyciągnąłby cały sport z otchłani zapomnienia. Problem w tym, że szansa na jego pojawienie się jest naprawdę niewielka – wspominana wcześniej kadra B nie istnieje, kadry juniorskie podobnie, kolejne kluby i obiekty przestają działać, trenerzy pracują za darmo. Jak tu oszlifować diament?
Stanisław Okas:
– Młodzież sama płaci za wszystko. Kluby zwykle tylko za uczestnictwo w zawodach. Sprzęt, trenera, licencje, w wielu przypadkach też za podróże i skocznie opłacają zawodnicy. W Lahti skocznie i trener to ok. 700-800 euro. Dwie licencje to 300 i 40 euro. Buty ok. 400, kombinezon 350, a na sezon trzeba ze cztery. Wszystko rocznie.
Może się wydawać, że, jak na rok są to koszty do zniesienia. Ale doliczcie bilety, zakwaterowanie, wyżywienie na zawodach. Nagle okazuje się, że piętnastolatek z ogromnym talentem nie ma szans na to, by uprawiać tę dyscyplinę. A o takich piętnastolatków Finowie powinni dbać, bo coraz mniej dzieciaków u nich w ogóle garnie się do skoków. Popularniejsze są m.in. hokej czy biegi narciarskie.
To nie tylko efekt braku sukcesów, ale też tego, że w 2005 roku prywatna telewizja wykupiła transmisję zawodów Pucharu Świata. W publicznej Finowie zobaczyć mogą tylko mistrzostwa świata, igrzyska olimpijskie i te konkursy, które rozgrywane są u nich. Reszta? Trzeba zapłacić, bo wszystko odbywa się w systemie pay-per-view.
Na liście wyników z ostatnich mistrzostw kraju znajdziecie 20 zawodników. Dwudziestu! A wśród nich między innymi takie kwiatki jak ponad 50-letni(!) Mikko Taskila. Wylądował zresztą na 16. miejscu, pozycję przed Nico Ahonenem, synem Janne, z którym ten drugi wiąże duże nadzieje. Patrząc na ten rezultat, jesteśmy innego zdania, ale z drugiej strony kto, jak nie syn tak znakomitego skoczka, ma mieć dobre warunki do trenowania dyscypliny? Sam Janne mówił zresztą, że:
– Kiedy ja i Matti Hautamäki byliśmy na szczycie, zapomniano zatroszczyć się o młodych zawodników. To my zdobywaliśmy medale. Kiedy skończyliśmy kariery, nagle stwierdzono, że nie mamy żadnych innych skoczków. Dopiero teraz ich liczba się zwiększa, pojawiają się nowi, jak na przykład mój syn Nico.
Problem polega na tym, że tendencja zwyżkowa – nawet jeśli była przez moment – ewidentnie musiała się zatrzymać. I fińskie skoki umierają. Największym talentem jest w tej chwili Niko Kytösaho i z nim można wiązać pewne nadzieje. Jego tata też był skoczkiem, teraz jest trenerem. Ma warunki do tego, by się rozwijać. Pytanie, czy uda się je wykorzystać.
Matti Hautamäki:
– Ujmijmy to najprościej jak się da: u naszych rywali skoki narciarskie są profesjonalnym sportem, a w Finlandii to dyscyplina amatorska. Po prostu nie da się już działać jak w latach 80., 90. czy nawet na początku wieku. Przespaliśmy czas, w którym wszyscy szli do przodu. Dzieciaki przestały oglądać skoki ze względu na słabe wyniki i drogą telewizję, więc po kilku latach nie było już komu skakać w grupach juniorskich. No bo dlaczego młody chłopak miałby iść na skocznię, skoro nawet nie widzi tego sportu w domu? Wpadliśmy w błędne koło, z którego bardzo trudno będzie się wyrwać.
Wielu mówi, że skoki narciarskie w Finlandii zmierzają w kierunku, jaki obrała ta dyscyplina w Szwecji. Jeśli zastanawiacie się, jaki kierunek to oznacza, wymieńcie choć jednego szwedzkiego zawodnika.
Właśnie taki.
Pula nieszczęść
Finowie musieli naprawdę mocno rozgniewać bogów skoków narciarskich. Tu doping, nie mający nic wspólnego z ich dyscypliną, tam pay-per-view, tu długi. Mało? Nie dla nich. Do tego wszystkiego doliczyć należy jeszcze dwie rzeczy. Zacznijmy od pierwszej z nich, czyli alkoholu, który generalnie jest problemem w całej Finlandii i trwa z nim tam ciągła walka.
Wiadomo, napić się piwa – nic złego. Nawet gdy jesteś sportowcem, każdy wybaczy ci jedno piwko wypite w domowym zaciszu. Gorzej, gdy piwek jest kilkanaście, do tego dochodzi wódeczka, a gdy rano wracasz do hotelowego pokoju, stwierdzasz, że popełniłeś jeden z największych błędów w swoim życiu.
Mniej więcej to zrobił Janne Ahonen w 2005 roku. Na pewno pamiętacie jego skok na odległość 240 metrów, gdy przeszorował plecami po zeskoku. Wszyscy żałowali, że nie udało się ustać tej odległości, bo byłby to – na tamte czasy – rekord świata. Inna sprawa, że Fin w ogóle nie powinien usiąść na belce. Miał potwornego kaca i czuć było od niego alkohol. Po kilku latach opisał to w swojej autobiografii:
– Wypiliśmy z chłopakami skrzynkę piwa w pokoju hotelowym. Później postanowiliśmy udać się w miasto. Odwiedziliśmy w Krajnskiej Gorze wszystkie możliwe knajpy. Rano, po powrocie do hotelu, wyszedłem na balkon i zapaliłem papierosa(!!!). Dopiero wtedy dotarło do mnie jaki byłem głupi. Powiedziałem do kolegów, że za chwilę będziemy startować na największej skoczni świata. Żałowaliśmy tego co zrobiliśmy i zastanawialiśmy się w jaki sposób powinniśmy to wyjaśnić.
Nie wyjaśnili. Janne skoczył, a skończyło się na tym, że próbował odpędzić od siebie personel medyczny w obawie, że wyczują alkohol. Teraz Fin już nie pije, ale mówi, że od czasu, gdy alkohol odstawił, nie potrafi dojść do formy. Inny z tamtejszych zawodników, nigdy za to nie doszedł do poziomu, jaki mógł osiągnąć. Właśnie przez alkohol. Mowa rzecz jasna o Harrim Ollim, czyli gościu, który powinien zawładnąć światem skoków narciarskich, a skończyło się na tym, że pochłonęła go zabawa i może co najwyżej wpatrywać się w swój srebrny medal mistrzostw świata z Sapporo. Nie żeby to było mało, ale jak na skalę jego potencjału – stosunkowo niewiele.
Druga rzecz? Kontuzje. Jeszcze w 2010 roku wydawało się, że Finowie radzą sobie naprawdę nieźle. W drugich zawodach sezonu odnieśli podwójne zwycięstwo: Llarinto stanął na najwyższym stopniu podium, Hautamäki na drugim miejscu. Obaj później jeszcze mieścili się w trójce. Ten drugi był już jednak blisko końca swojej kariery, a pierwszy zerwał więzadło. Ponad rok wyjęty z zawodniczego życia zaowocował tym, że nigdy nie wrócił do formy, jaką prezentował.
Podobnie Janne Happonen, człowiek, który imponował zwłaszcza na skoczniach mamucich. W 2010 roku doznał kontuzji kolana, wypadł na sześć miesięcy, wrócił, poskakał, ale na początku sezonu 2012/13 kontuzja się odnowiła. Wszelkie próby powrotu na najwyższy poziom zawiodły, w 2016 roku zakończył karierę sportową.
Dwóch zawodników, którzy mogli coś zmienić, przegrało z kontuzjami. Inni zakończyli karierę. Jeszcze inni zrezygnowali zapewne na etapie juniora. Ci, którzy doturlali się do seniorów, nie odnoszą odpowiednich rezultatów. Potęga upadła. I z każdym dniem upada coraz bardziej.
Uwaga!
Napiszemy krótko: w Polsce widać już symptomy tego, co stało się w Finlandii. Ubywa dzieciaków, które uprawiają skoki (popatrzcie na listę startową ostatnich mistrzostw) i to mimo tego, że Kamil Stoch i spółka przynoszą nam sukcesy, jakich nie doświadczaliśmy nigdy wcześniej.
Marcin Bratkowski:
– Trzeba uważać, żeby nie pójść tą drogą, nie zachłysnąć się tym, że jest teraz dobrze. Musimy nauczyć się na cudzych błędach. Nie czekać na to, co będzie. Ile dzieciaków zniechęci się np. przez niedziałający wyciąg na małych skoczniach w Zakopanem, bo muszą jeździć do Szczyrku. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Historia fińskich skoków to lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy chcą zarządzać polskimi skokami.
Stanisław Okas:
– Finowie byli pewni siebie. W Polsce będzie tak samo, jeśli PZN nie zacznie łożyć na dzieci i młodzież.
Przyglądajmy się Finom, byśmy sami nie musieli wrócić do czasów sprzed Małysza. Bo tego chyba nikt w Polsce nie chce.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl