Osiem wygranych turniejów wielkoszlemowych, mistrzostwo olimpijskie, kolejne 52 triumfy w turniejach ATP, które należy doliczyć. Pozycja numer 1 w światowym tenisie. I tak dalej, i tak dalej. Na karierę Andre Agassiego można patrzyć przez pryzmat liczb, bo te są fantastyczne. Można. Ale my zrobimy to inaczej.
Chodzi o to, żebyście zrozumieli, przez ile przeszedł na drodze od wczesnego dzieciństwa, do zakończenia kariery, którego nadejścia niesamowicie pragnął, ale też i odpychał od siebie ten moment. Równocześnie. Światowa jedynka? Super, brzmi świetnie. Szkoda, że nie zawsze tak jest. Agassi coś o tym wie.
Nienawiść
Jesteśmy przekonani, że każdy z was choć raz w życiu robił coś, czego po prostu nie mógł znieść. Studia, które okazały się błędnym wyborem; praca nie dająca żadnej satysfakcji; czytanie „Dziadów”. Dla każdego to coś innego. Ważne, że znacie to uczucie. Teraz wyobraźcie sobie, że staje się to jedynym, znanym wam, sposobem na życie. Nie jesteście w stanie robić nic innego, bo żadna alternatywa nie została wam zaproponowana. Abstrakcja? Nie, życie Agassiego.
– Byłoby jak w niebie, co nie, Andre? Żeby tak to rzucić? Żeby już nigdy nie zagrać w tenisa? Nie mogę. Nie tylko dlatego, że mój ojciec ganiałby za mną po domu, wymachując rakietą, ale też dlatego, że coś w moim wnętrzu, gdzieś w środku, jakiś niewidzialny mięsień nie pozwala mi na to. Nienawidzę tenisa, nienawidzę go z całego serca, a mimo to będę grał dalej, odbijał piłki cały ranek, całe popołudnie, bo nie mam wyboru. Bez względu na to, jak bardzo bym chciał przerwać, nie mogę.
Przekleństwem Agassiego było to, że miał talent. Największy ze swego rodzeństwa, będąc przy okazji najmłodszym dzieckiem. Codziennie odbijał ponad 2000 piłek, codziennie był na korcie, codziennie myślał o tym, by z tym wszystkim skończyć. Ale nie mógł. Najpierw zapędzał go tam ojciec, potem trafił do akademii Nicka Bolletieriego, a w końcu – gdy stał się pełnoletni – nie znał innego świata niż ten tenisowy. Wszystko, co robił, do osiemnastego roku życia, było naznaczone przez jego ogromny talent. Tak bardzo, że kontynuował karierę przez kolejne 18 lat.
– Czemu grałem tak długo? Na początku przez brak alternatyw. Jako dziecko wiedziałem tylko, że sukces będzie akceptowalny. I że jeśli mi się nie powiedzie, to będzie to miało swoją cenę. Więc zagryzałem zęby i grałem jak najlepiej. Potem, gdy trafiłem do akademii w wieku 13 lat, jedynym wyjściem z niej był sukces. Nie wiesz, co innego robić, strach jest motywatorem. Po tym tenis zostaje twoim życiem, masz trochę sukcesów i świat mówi ci, że powinieneś się ekscytować. Więc żyjesz dalej w Dniu Świstaka, kółku chomika. Myślałem, że zostanie numerem jeden pozwoli mi nadać życiu sens, ale zostawiło mnie nieco pustym.
Agassi pogodził się z tenisem dopiero po wielu latach, po drodze zaliczając wiele upadków i jeszcze więcej wzlotów. Ten ostateczny pomogła mu osiągnąć jego żona, Steffi Graf. Jednak to inna osoba rzuciła na życie Amerykanina cień. O kształcie tenisowej rakiety.
Ojciec
– Mój ojciec wykrzykuje wszystko dwukrotnie, czasami trzykrotnie, a czasami dziesięciokrotnie. Mocniej, wrzeszczy, mocniej. (…) Nic tak bardzo nie wyprowadza go z równowagi, jak zagranie piłki w siatkę. Nie podoba mu się, gdy odbijam za wysoko czy też za daleko, ale kiedy trafiam w siatkę, aż się cały spienia. Błędy to jedna sprawa, uderzenie w siatkę to coś nieporównywalnie gorszego. Ojciec powtarza raz po raz: „Siatka to twój największy wróg”.
Żyć życiem, które wybrał dla ciebie ktoś inny, nie jest łatwo. Wydawałoby się to wręcz niemożliwe, ale tak właśnie wyglądało to w przypadku Amerykanina. To nie on wybrał tenis, to nie tenis wybrał jego. Wszystko zaplanował ojciec. Próbował z siostrami Andre, próbował z jego bratem, ale to najmłodszy z nich został obdarzony talentem, o jakim marzył. Problem w tym, że marzył on, nie jego syn.
O ojcu Andre powinniście wiedzieć tyle, że pochodzi z Iranu, dwukrotnie reprezentował kraj na igrzyskach olimpijskich jako… bokser, a w latach 50. wyemigrował do USA, przy okazji zmieniając swoje nazwisko. Emanoul Aghasi stał się Mikiem Agassim. No i miał obsesję na punkcie tenisa, ale tego już się chyba domyśliliście. Jego podejście najlepiej obrazuje wydana przez niego książka „Agassi Story” – opis metod, dzięki którym zrobił z Andre przyszłego mistrza. Niby nic, ale gdy trójkę starszych dzieci określasz mianem „królików doświadczalnych”, to ewidentnie coś jest nie tak.
– Nikt mnie nigdy nie spytał, czy chcę grać w tenisa, nie mówiąc już o tym, żeby zrobić z niego sposób na życie. W rzeczywistości mama uważała, że zostanę księdzem. Powiedziała mi jednak, że ojciec na długo przed moim urodzeniem zadecydował, że będę zawodowym tenisistą. Kiedy miałem roczek, potwierdziłem jego przewidywania. Obserwując grę w ping-ponga, wodziłem oczami za piłką, nigdy nie odwracałem głowy. Tato zawołał mamę: „Popatrz. Widzisz, jak rusza samymi oczami? Wrodzony talent”.
W kojcu mały Andre miał zawieszone nad głową piłki tenisowe. Kiedy nieco urósł, dostał rakietę dostosowaną do swoich rozmiarów i siły. Mógł uderzać nią we wszystko. Najbardziej lubił solniczki. Jego ojciec mu na to pozwalał, liczyło się tylko to, by tej rakiety używał. Gdy Andre był jeszcze małym dzieciakiem, cała rodzina przeprowadziła się do Vegas. Obejrzeli wiele domów, aż w końcu trafili na odpowiedni. Pod jednym, jedynym względem, który się liczył – podwórko musiało być wystarczająco duże, by zmieścił się na nim tenisowy kort. Właściwie pod hasłem „obsesja” w słownikach, wystarczyłoby napisać „zob. Mike Agassi”. Tak to widzimy.
Cały ten okres, treningi ojca, tysiące odbitych piłek, sprowadza się do jednego meczu w juniorach. Niepokonany Andre Agassi vs Jeff Tarango. Jeśli nie słyszeliście nigdy tego drugiego nazwiska, to nie szkodzi, gość nie został wielkim grajkiem. Decydujący set. Decydująca piłka. 4-4 w tie-breaku, nie gramy na przewagi. Andre zagrywa idealnie, poza zasięgiem rywala, trafiając w kort. Tarango, po chwili, wywołuje aut. Oszustwo zapewniające zwycięstwo. To moment, w którym Agassi się zmienia.
– Po raz pierwszy nie boję się swego ojca. Nieważne, jak bardzo jest na mnie wściekły, moja złość jest dużo większa. Jestem wściekły na Tarango, na Boga, na siebie. (…) straciłem swój rekord – na zawsze. Nic już tego nie zmieni. Nie mogę znieść tej myśli, lecz nie potrafię przed nią uciec: jestem niedoskonały. Napiętnowany niedoskonałością. Ze skazą. Po latach wysłuchiwania tyrad ojca na temat moich niedoskonałości jedna porażka sprawiła, że wziąłem je sobie do serca. Przyswoiłem cechy ojca – jego niecierpliwość, perfekcjonizm, furię – aż mój głos przestał brzmieć jak głos ojca, on stał się moim głosem. Tato już nie musi mnie dręczyć. Od tego dnia mogę to robić sam.
Narkotyki
Pamiętacie o pustce po zostaniu numerem jeden? Jeśli nie, to cofnijcie się do drugiego cytatu w tym tekście i wróćcie tu po chwili. Dla reszty kontynuacja: Andre Agassi po raz pierwszy jedynką został w roku 1995. I wszystko nagle się posypało. Czy to dziwne? Nie, jeśli zajmujesz się czymś, czego nienawidzisz i osiągasz cel, który cię nakręcał, by jednak to robić.
I wtedy pojawiają się narkotyki.
Andre przyznał się w książce do tego, że w 1997 roku zażywał metamfetaminę. Pierwszy raz przyszedł, gdy wszystko, co trudne w życiu Agassiego, po prostu się na siebie nałożyło: córka jego trenera (i równocześnie przyjaciela) miała wypadek, Andre miał brać ślub, co do którego nie był nawet pewien, a Slim, jego znajomy, martwił się, że jego dziewczyna jest w ciąży, której oboje nie chcieli. To ten ostatni, gdy oglądał telewizję z Agassim, rzucił: „Chcesz się ze mną naćpać?”.
– Słyszę słowa, które zdają się padać z czyichś obcych ust, jakby ktoś stojący tuż za mną mówił: „A wiesz co? Pierdolić to. Jasne. Nawalimy się jak stodoła”. Slim wysypuje kupkę proszku na ławę. Robi działkę, wciąga nosem. Znów robi działkę. Ja też wciągam. Opieram się na kanapie i rozmyślam o Rubikonie, który właśnie przekroczyłem. Jest chwila, w której żałuję tego, co zrobiłem, po niej opada mnie bezbrzeżny smutek. Następnie nadchodzi fala euforii i wymywa wszystkie wisielcze myśli z mego umysłu.
Mniej więcej tak to się zaczęło. Skończyło się niemal dwoma latami wyjętymi z tenisowego życiorysu. Swoją drogą, w międzyczasie Agassi zawalił kontrolę antydopingową i… nic się nie stało. Żadnej dyskwalifikacji, niczego. Przyjęto wyjaśnienie o jego nieświadomym zażyciu narkotyków. To moment, od którego rozpoczyna się jego marsz w górę, zakończony wygraną w Roland Garros 1999. Moment odrodzenia, nowego Andre Agassiego.
Sampras
Jedna z największych tenisowych rywalizacji wszech czasów. Nie zdziwcie się, jeśli za parę lat zobaczycie film „Sampras vs Agassi”. Bo to hollywoodzki materiał, choć większość akcji rozgrywała się tam za kulisami.
Kluczem są tu charaktery obu bohaterów: spokojny, małomówny, momentami wręcz nudny, Pete Sampras staje naprzeciwko naładowanego energią, ekstrawertycznego Andre Agassiego. W dodatku obaj, choć się szanują, nie są przyjaciółmi. Ujmując to stosunkowo łagodnie. No i nie można zapomnieć, że są wielcy – łącznie zdobywają 22 tytuły wielkoszlemowe. Całkiem pokaźna kolekcja.
Dziś Agassi nie ma problemu z tym, by przyznać, że Sampras był „najlepszy w ich generacji”. Ten drugi za to, jeszcze w swych najlepszych latach, mówił: „Kiedy gram z Andre, to jakby walczyło ze sobą dwóch zawodników wagi ciężkiej. To jedyny gość, grając z którym czuję, że nawet, gdy gram dobrze, jest w stanie mnie pokonać”.
Obaj „wyprodukowali” fenomenalne mecze. Jeśli macie wolnych kilka godzin, to poszukajcie w sieci ćwierćfinału US Open z 2001 roku (cztery sety, wszystkie kończone tie-breakami, bez przełamań) albo finał tego turnieju z kolejnego roku. Oba wygrane przez Samprasa, ten drugi to zresztą ostatni mecz w jego karierze. Czysta magia, tenis w najlepszym wydaniu, rywalizacja, która napędzała ten sport.
Tym bardziej szkoda, że ich stosunki bardzo się popsuły, gdy zeszli z kortu. Winna temu autobiografia Agassiego, którą wydał w roku 2009. Czego dowiemy się z niej na temat Pete’a? Że jest nudziarzem i sknerą, który – zarabiając miliony – zostawia jednodolarowe napiwki. Okej, to nie wszystko, ale nie trzeba wam chyba wyjaśniać, że to głównie ten fragment zdenerwował Samprasa? A poza nim na przykład takie:
– Zazdroszczę małemu Pete’owi. Chciałbym być w stanie naśladować jego spektakularny brak inspiracji i jego szczególny brak potrzeby inspiracji.
Później przyszedł jeszcze charytatywny mecz, w trakcie którego Andre naśmiewał się z Pete’a (zawodnicy grali z mikrofonami przy ustach). Przeprosił, ale sytuacja na tyle się zaogniła, że po roku, gdy mieli zagrać, po raz kolejny charytatywnie, w Buenos Aires, przylecieli tam osobnymi samolotami, mieszkali na innych piętrach hotelu, Sampras nie chciał usiąść z Agassim przy jednym stoliku, a o wspólnej konferencji prasowej czy pokazowych treningach nie było mowy. Ostatecznie mecz odwołano.
Od kilku lat o rywalizacji tej dwójki nic nie słychać. Z jednej strony szkoda, a z drugiej… może to i dobrze?
Ostatni finał, ostatnia walka
– W trzecim secie przełamuję go i jestem do przodu 4-2. Serwuję, mając wiatr w plecy, a Federer zaczyna knocić piłki. Teraz mam podwyższyć na 5-2 i przez jedną ulotną chwilę obydwaj mamy wrażenie, że stanie się tu coś niezwykłego. Patrzymy sobie w oczy. Dzielimy się tą chwilą. I wtedy przy 30 do zera uderzam mocno na jego bekhend, a on robi zamach i trafia piłkę ramą. Piłka, odbijając się od jego rakiety, jęczy fałszywie. Ale ten paskudny niewypał w niewyjaśniony sposób przelatuje nad siatką i spada w kort. Punkt. Przełamuje mnie i wracamy do serwów.
2005 rok, ostatni wielkoszlemowy finał w karierze Agassiego. Już wiecie z kim. To jedno z tych spotkań, w których spotkała się młodość z doświadczeniem. Trudno w to uwierzyć, ale po stronie młodości stał wtedy Szwajcar. I to ona triumfowała. Nas interesuje tu jednak coś innego. Zdrowie Andre Agassiego.
Końcowy okres kariery to dla Andre nie tyle walka z rywalami, co ze słabością własnego ciała. Amerykanin nigdy nie był… no właśnie, Federerem. Nie ten styl gry, nie ta dbałość o własną fizyczność, nie ten charakter. I przede wszystkim: nie te wrodzone cechy. Bo Szwajcar nie urodził się z zesztywniającym zapaleniem stawów kręgosłupa. Spokojnie, już tłumaczymy: ostatni kręg oddzielił się od reszty, co powoduje, że nerwy mają zdecydowanie mniej miejsca niż powinny. Agassi to czuje, ludzie widzą – to z tego faktu wynika jego charakterystyczny chód.
Przenieśmy się teraz w czasie o rok. Agassi walczy sam ze sobą, by być w stanie zagrać jeszcze jeden mecz, jednego seta, gema, piłkę. Zeszłoroczny finalista US Open gra w drugiej rundzie i mimo otępiającego bólu wygrywa pięciosetówkę z Baghdatisem. Ale to nie tak, że wychodzi na kort i robi swoje. Przed meczem śpi na podłodze, bo tam jego kręgosłup lepiej się czuje, a do tego dostaje serię zastrzyków przeciwbólowych:
– Lekarz, nie mój stały doktor, powiedział mi opryskliwie, żebym się położył. Wyciągnąłem się na stole twarzą w dół, a pielęgniarka szarpnięciem ściągnęła mi spodenki. Lekarz wyjaśnił, że musi wbić siedmiocalową igłę jak najbliżej zaognionych nerwów. Nie mógł jednak wkłuć się bezpośrednio, bo przeszkadzały mu przerośnięte dyski i narośl kostna. (…) Musiał niemal otrzeć się igłą o nerwy, jak powiedział, nie dotykając ich. Gdyby tak się stało, nawet gdyby nieznacznie o nie zahaczył, ból uniemożliwiłby mi dokończenie turnieju.
Lekarzowi się udało, podobnie jak Agassiemu. Ale tylko dwa razy. Za trzecim, w pojedynku z Benjaminem Beckerem, poległ w czterech setach, w swym ostatnim meczu w karierze. Tak, jak chciał… jego ojciec, który otwarcie mówił, że wolałby, by jego syn przegrał i to wszystko się zakończyło. Samemu Andre powiedział później, że gdyby mógł cofnąć czas, to na pewno nie zrobiłby z niego tenisisty. Mądry Polak Irańczyk po szkodzie.
Tak zakończyła się ta kariera. Choć nie skończył się Agassi, równocześnie prowokujący, ekscentryczny, jak i genialny, gdy tylko wychodzi na kort, o czym przekonać mogli się wszyscy, którzy byli na wspomnianym już meczu charytatywnym. Niedawno stracił rekord najstarszego lidera rankingu, który go wyróżniał, na rzecz Rogera Federera. Ale, powiedzmy sobie szczerze, czy tak naprawdę go potrzebował?
Bo Andre Agassiego najbardziej wyróżnia to, że jest Andre Agassim.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl