Legia zrobiła show w piątkowy wieczór i nie dała większych szans Śląskowi Wrocław. Szkoda tylko, że widowisko mieliśmy jedynie przez 45 minut, a druga połowa była już bardziej czekaniem na końcowy gwizdek sędziego. Jan Urban jako trener drużyn przeciwnych dotychczas dobrze radził sobie przy Łazienkowskiej, ale tym razem musiał patrzeć na klęskę swoich podopiecznych.
Trudno jednak, żeby było inaczej, skoro kapitan Piotr Celeban popełniał juniorskie błędy i kopał się po czole nawet po zmianie stron, gdy tempo gry było już znacznie wolniejsze. A że reszta wrocławskiej defensywy była tylko odrobinę mniej beznadziejna, skończyło się na czwórce do przerwy.
Pierwszego hat-tricka na polskiej ziemi ustrzelił Kasper Hamalainen, który dobił właśnie do 50 bramek w Ekstraklasie i jest już na trzecim miejscu w klasyfikacji najskuteczniejszych obcokrajowców wszech czasów. Fin był zabójczo skuteczny. Miał dwie konkretne sytuacje i obie spokojnie wykorzystał (najpierw piękna akcja z kilkoma szybkimi zagraniami, potem dogranie ze skrzydła Łukasza Brozia), do tego udało się precyzyjne przymierzyć, gdy piłka znalazła się pod jego nogami po wślizgu Mateusza Lewandowskiego. Hamalainen ma już tyle samo bramek (siedem), co w całym poprzednim sezonie ligowym, a to przecież dopiero początek drugiej rundy.
Generalnie Legia jako zespół okazała się do bólu konkretna: cztery celne strzały i cztery gole. Oprócz tego sytuacji dla “Wojskowych” wiele nie mieliśmy. Warto wspomnieć tylko o akcji z początku drugiej połowy, gdy Jarosław Niezgoda był już w polu karnym po podaniu Krzysztofa Mączyńskiego, ale wolał jeszcze podawać do dopiero co wprowadzonego Miroslava Radovicia. Serb został zablokowany. W końcówce groźnie uderzał jeszcze Michał Kucharczyk, piłka przeleciała obok słupka.
Śląsk “momenty” miał. Kilka razy obiecująco szarżował Jakub Kosecki, choć ostatecznie nic z tego nie wynikało. Były skrzydłowy Legii mógł też zapisać na swoje konto dwa gole. Po złym wycofaniu Eduardo miał miejsce i czas na strzał sprzed pola karnego, zabrakło precyzji. Później prostopadłym podaniem obsłużył go Sebastian Bergier, ale lepszy okazał się wychodzący na przedpole Arkadiusz Malarz. Koseckiemu bardzo zależało, żeby pokazać się przed swoją byłą publicznością, zagrał mimo problemów zdrowotnych, lecz po przerwie musiał już zostać zmieniony.
Urban z konieczności dał szansę młodym i chyba został lekko podbudowany. Bergier w ataku całkiem śmiało sobie poczynał – zaliczył efektowną asystę, a gdyby Kosecki lepiej się spisał, miałby nawet dwie. Wprowadzony na drugą połowę Maciej Pałaszewski też wypadł przyzwoicie w środku pola. Szybko myślał, celnie podawał, nie panikował. Od Kamila Vacka na ten moment odróżnia go tylko wysokość pensji.
Gdyby Śląsk zaraz po zmianie stron zdobył drugą bramkę (Michał Pazdan wybił piłkę z linii po strzale Roberta Picha), może jeszcze mielibyśmy jakieś emocje. Nie zdobył, więc tak naprawdę musimy się odnosić przede wszystkim do pierwszej połowy. Poza Hamalainenem dużo jakości dawał Domagoj Antolić. Kiedy Legia go pozyskiwała, charakteryzowano go jako typową “szóstkę”, ale Chorwat pokazuje, że potrafi znacznie więcej niż tylko przeszkadzać. Miał duży udział przy dwóch golach, dobrze czuł się przy wymianie szybkich podań na małej przestrzeni. Aktywny był także Krzysztof Mączyński. To jego niepozorne, za to bardzo klasowe odegranie piłki do Eduardo napędziło akcję na 3:0. Co do byłego napastnika Arsenalu – nadal ma to “coś”, w dwóch meczach wypracował już trzy bramki i dołożył kluczowe podanie. Efektywność znakomita. Przestoje w grze się zdarzają, jednak i tak Eduardo zaczyna lepiej niż wielu zakładało. Ze Śląskiem wytrzymał cały mecz, co w kontekście jego przerwy w okresie przygotowawczym jest istotnym faktem.
Legia zrobiła swoje i czeka ją spokojny weekend, w którym będzie mogła śledzić odpowiedź rywali w walce o mistrzostwo. Śląsk już dwa razy dostał w łeb i chyba powoli musi godzić się z faktem, że w tym sezonie jedynym realnym celem będzie utrzymanie…
[event_results 415398]
Fot. FotoPyk