Messi? Ronaldo? Neymar? Może Tevez, który w Chinach zarabiał bimbalion dolarów na minutę? Nie, żaden z nich. Najbogatszy piłkarz świata nazywa się Faiq Bolkiah, ma 19 lat, gra w rezerwach Leicester, a w przyszłości być może zostanie sułtanem. Na razie jednak bawi się w futbol. Za pieniądze, ale w końcu kto bogatemu zabroni.
Na koncie młody Bolkiah ma prawie dwadzieścia miliardów dolarów. W CV, nie licząc Leicester, Southampton, Arsenal i Chelsea. Nigdzie nie wyskoczył wprawdzie ponad rezerwy, ale w jego specyficznej karierze nie chodzi o bramki i trofea. Faiq Bolkiah chce przede wszystkim spełniać marzenia, które w jego przypadku równie dobrze można nazwać zachciankami. A skoro natura poskąpiła mu talentu, musiał poradzić sobie inaczej. Innymi słowy – wszystko musiał sobie kupić.
Umówmy się jednak, że ze względu na majątek, który posiada, było to prostsze, niż rozwiązanie matematycznej łamigłówki z opakowania zapałek. Faiq multimiliarderem jest od urodzenia – taki już przywilej członków rodziny królewskiej Brunei. Jeśli nie kojarzycie, chodzi o małe państewko w południowo-wschodniej Azji. Niby zadupie, ale ropy i gazu mają tyle, że Faiq, gdyby tylko zechciał, na urodziny mógłby sobie sprawić nie miejsce w drużynie, a po prostu dowolny klub piłkarski.
W Brunei od 1967 r. rządzi wuj Faiqa, Hassanal Bolkiah, czyli sułtan, premier, minister obrony i finansów w jednym. Gość kontroluje każdy szyb naftowy w kraju i sprawuje władzę w zgodzie z literą prawa szariatu. Sułtanowi nie można jednak zarzucić, że trzyma swoich poddanych pod butem. Obywatele Brunei nie płacą podatków, mają dostęp do darmowej służby zdrowia, a kobiety mogą zajmować wysokie stanowiska państwowe. O tym, że w kraju dzieje się lepiej niż dobrze, najlepiej świadczy PKB, który wynosi prawie prawie pięćdziesiąt dwa tysiące dolarów na głowę.
Z drugiej strony, sułtana raczej nie można nazwać skromnie żyjącym człowiekiem. Dość powiedzieć, że z okazji swojej pięćdziesiątki, Hassanal Bolkiah wydzwonił Michaela Jacksona, który zagrał dla niego w zamian za czek in blanco. Jeszcze lepszym ananasem jest jednak jego brat i jednocześnie ojciec Faiqa, książę Jefri. W latach 90. zagraniczne media nazywały go największym playboyem świata. Zdarzało mu się wydać milion dolarów na imprezie karaoke albo kupić ręcznie tkany dywan zdobiony złotem i diamentami za, bagatela, pięć baniek. Hajsem szastał z taką lekkością, że po oskarżeniach o defraudację piętnastu miliardów dolarów, został na kilka lat wygnany z kraju. O jego haremach i tym, co działo się na luksusowym jachcie „Tits” krążyły legendy. O tym, że Jefri na robocie jest efektywny niczym byk rozpłodowy, zresztą też. Dziś łatwiej policzyć, jakim dysponuje majątkiem, niż liczbę dzieci, które noszą bądź powinny nosić jego nazwisko.
Swoją drogą, Faiq również nie stroni od wystawnego życia. Jego konto na Instagramie dokładnie ilustruje, że jedyna epoka, którą zna, to epoka przepychu. Najlepsze ciuchy, najlepsze imprezy, luksusowe samochody czy egzotyczne zwierzęta na czele z tygrysami, z którymi gra w piłkę – właśnie takim contentem są wypełnione jego konta na portalach społecznościowych. Ewidentnie czerpie z życia garściami i gołym okiem widać, że bawi się naprawdę wyśmienicie.
Wróćmy jednak do piłkarskiego oblicza Faiqa. Chłopak mógłby zapewne być obrzydliwie bogatym politykiem, finansistą czy przedsiębiorcą. Mógłby też cały dzień pierdzieć w stołek z przerwami na obracanie kolejnych panienek. Mógłby, ale jednak postanowił pójść własną drogą i wymyślił sobie, że będzie obrzydliwie bogatym piłkarzem. – Gram w piłkę odkąd pamiętam. Ze wszystkich rzeczy, które robiłem, zawsze najbardziej podobał mi się futbol – opowiadał na łamach angielskiej prasy.
Swoją największą pasję chłopak od najmłodszych lat realizował w Anglii. Pierwszym przystankiem było AFC Newbury, gdzie trafił jako jedenastolatek. Później w jego piłkarskim życiorysie pojawiły się poważniejsze firmy. Najpierw przez cztery lata biegał za piłką w koszulce Southampton. Później przyszedł czas na roczny pobyt w Arsenalu, tyle samo czasu spędził w Chelsea. W 2016 roku trafił do rezerw Leicester, gdzie próbuje grać do tej pory.
Jakkolwiek patrzeć, Faiq uczył się piłki w naprawdę poważnych akademiach. Podobno jest całkiem niezły technicznie i dobrze radzi sobie na obu skrzydłach. No właśnie… podobno, bo do tej pory nie został zweryfikowany i nie wiadomo, czy taka weryfikacja w ogóle nastąpi. Aż przypomina się przypadek Al-Saadiego Kaddafiego, który kupował sobie miejsce w składach włoskich ekip, a w reprezentacji Libii sam siebie zrobił kapitanem. Oczywiście Faiq również nosi w reprezentacji opaskę – nie da się stwierdzić, czy za umiejętności.
Na gruncie klubowym nie jednak tak różowo. W Leicester z Brunejczykiem nie wiążą raczej większych nadziei, choć w tej kwestii można też natrafić na odmienne opinie. Wystarczy wspomnieć, że po tym, jak podpisał kontrakt z „Lisami”, „Independent” pisał, że Bolkiah, podobnie jak np. Duńczyk Daniel Iversen, to kolejna inwestycja w przyszłość. Nie zmienia to jednak faktu, że dużo większym zainteresowaniem mediów cały czas cieszy się kolekcja samochodów ojca chłopaka (2300 aut!), niż to, czy Faiq potrafi dryblować. Chłopak stał się po prostu barwną ciekawostką.
Nie dziwi więc, że wśród medialnych doniesień dominują te, w których Bolkiah przedstawiany jest jako mogący kupić sobie miejsce w każdej drużynie bez schylania się po resztę. Dla klubów był i pewnie nadal jest bardzo łakomym kąskiem. Bo nawet jeśli kopie się po czole, to to i tak jest z niego sporo korzyści. Ilu jest bowiem zawodników generujących przychody bez konieczności inwestowania w nich choćby złamanego grosza? A takich, którzy dla spełnienia marzeń, pozwolą na sobie żerować? Odpowiedź nasuwa się sama.
Fot. Instagram