Pewne sprawy w polskiej piłce łatwo przewidzieć. Do tej pory Bartosz Salamon był zbyt mało doświadczony (to słowa Marka Wleciałowskiego), by powołać go do reprezentacji PZPN, nawet na jakiś zakichany mecz sparingowy. A że grał w jakiejś Brescii, to i samemu selekcjonerowi jakoś nie w smak było się tam wybrać i chociaż rzucić okiem. Wiadomo, nie miał czasu, bo przecież Borussia Dortmund gra co trzy dni.
Pisaliśmy jednak – kiedy tylko Salamon przejdzie do mocniejszego klubu, nagle optyka trenerów kadry się zmieni! No i proszę, doszło do prawdziwego cudu. Salamon nie grając od tamtej pory – czyli od powołań na Rumunię i Irlandię – ani jednego meczu, w zasadzie głównie lecząc kontuzję, nabył takiego doświadczenia, że aż sztab kadry oprzeć się nie mógł i powołał. Nabywanie doświadczenia poprzez niegranie to zjawisko dość niespotykane w futbolu, ale najwidoczniej raz na jakiś czas występuje. Salamon jako piłkarz podstawowego składu Brescii nie zasługiwał na powołanie (ani nawet na osobistą audiencję pana WF), ale jako rezerwowy Milanu już tak.
Oczywiście, to dobrze, że Salamon został teraz powołany. Niedobrze, że musiało to zostać poprzedzone wygadywaniem bzdur (Wleciałowski) i niedobrze, że przez tyle miesięcy Fornalik ani razu nie znalazł czasu, by polecieć do Włoch i selekcję za niego musiał przeprowadzić trener AC Milan.
Ale na koniec pochwalimy. Powołania na mecze z Ukrainą i San Marino (te dotyczące zawodników z zagranicznych klubów) są w większości bardzo logiczne: nie ma Perquisa, który krzywdę robi sobie już nie tylko na boisku, ale nawet we własnym mieszkaniu, nie ma Tytonia. Zaskakuje obecność Ariela Borysiuka, który jest tylko rezerwowym w drugoligowym Kaiserslautern (a Matuszczyka, podstawowego zawodnika 1.FC Koeln, jakoś nie ma). A skoro jest Borysiuk, to nic dziwnego, że jest i Wasilewski, chociaż to chyba ostatnie zgrupowanie, na które powoływany jest ktoś z aż tak głębokiej rezerwy Anderlechtu.