Trudno nie dostrzec analogii sytuacji, w jakich znaleźli się reprezentanci PZPN na Euro – Franz Smuda i Eugen Polanski. Choć runda wiosenna w Niemczech trwa od niedawna, bo od miesiąca (w drugiej lidze) i półtora (w pierwszej), to obaj – jeśli nic się nie zmieni – za chwilę zaczną pakować walizki. Zimą przychodzili, by ratować swoje drużyny przed spadkiem, a na razie wszystko mogą skwitować co najwyżej frankowym „u mnie bez zmian”. A zegar tyka…
Polanskiemu w Mainz było nie po drodze z trenerem i nie podobało mu się to, że niespecjalnie go tam chcą. A Smudzie nie podobało się, że nie chce go nikt i nigdzie. Słusznie wyszli z założenia, że najgorsze w takiej sytuacji to usiąść z założonymi rękoma i nic nie robić. Dlatego obaj podjęli ryzyko – Eugen, że woli grać w słabszym zespole, niż siedzieć w lepszym, a Franciszek, że zamiast zasiadać na kanapie w salonie woli zasiadać na ławce jakiegokolwiek klubu. Dziś, kiedy do końca rozgrywek pozostało już tylko dziesięć kolejek, wygląda to:
U Smudy beznadziejnie…
i u Polanskiego również.
Pewnie, Hoffenheim i Regensburg w kiepskim położeniu znajdowały się już po rundzie jesiennej. Ale kiedy wszyscy spodziewali się, że po zimowych zmianach w końcu coś się ruszy, nie ruszyło się nic. Drużyna Polanskiego z siedmiu wiosennych spotkań wygrała jedno, w miniony weekend po raz czwarty z rzędu dostała w łeb (lis pauzował), a i jego samego ocenia się przeciętnie. U Smudy wcale nie lepiej – ugrał tylko cztery punkty w pięciu meczach, a przecież wiosna jest krótsza, bo jesienią rozegrano dwie kolejki awansem.
Dlatego obaj siedzą dziś w bagnie po uszy.

