Hiszpanie stanowią dla nas zaporę nie do przejścia już od 1980 roku, gdy po dwóch bramkach Andrzeja Iwana pokonaliśmy ich towarzysko w Barcelonie. O wygranej później nawet trudno było nam myśleć. Na siedem spotkań po ostatnim zwycięstwie raz zremisowaliśmy, a po łapach dostaliśmy – co nietrudno wyliczyć – sześciokrotnie. Ostatnie starcie było najbardziej dotkliwe (pamiętne 0:6 za kadencji Franciszka Smudy). Wyłamali się w 1994 roku kadrowicze Henryka Apostela, remisując z “La Furia Roja” 1:1. Dzisiaj mija 24. rocznica tamtego spotkania.
Historię starć z ekipą z Półwyspu Iberyjskiego zaczęliśmy od dwóch pozytywnych akcentów, a przecież Hiszpanie zawsze należą do tych, których należy się bać, niezależnie od okoliczności. Najpierw w Szczecinie, przy okazji eliminacji do Igrzysk Olimpijskich, wysłaliśmy ich do siebie z bagażem dwóch goli. Na rewanż trzeba było czekać aż osiem lat, a gdy do niego doszło, to biało-czerwoni ponownie okazali się lepsi od byłych mistrzów świata. Taki obrót sprawy był zasługą jednego zawodnika – Andrzej Iwan miał wówczas dzień konia. 21-letni snajper Wisły Kraków dwukrotnie ukąsił Hiszpanię.
A po 1980 roku – kompletna posucha. 2:3, 0:3, 0:1, ponownie 2:3. Wszystko w dupę. Hiszpanie za każdym razem okazywali się lepsi i nawet obecność Zbigniewa Bońka w naszej jedenastce nie robiła na nich wrażenia – wychodzili na murawę i robili to, co do nich należało. Jednak i nasi musieli się w końcu obudzić. Cóż, tym razem ta pobudka wystarczyła jedynie na remis, ale i tak dobrze, że w ogóle nadeszła. Byliśmy dla Hiszpanów sparingpartnerem przed nadchodzącym amerykańskim mundialem, na który to nasi nie zostali awizowani. Nagrodą pocieszenia, choć marną, okazało się spotkanie z kadrą “La Furia Roja”. Selekcjoner Henryk Apostel nie przebierał w środkach i dla niego podpis “mecz towarzyski” znaczył tyle, co nic. On dał swoim podopiecznym proste wytyczne – macie wyjść i wygrać.
Nie chcemy używać słów, że było łatwo, bo nie było. Plan Apostela na spotkanie nie sprawdzał się, a na potwierdzenie tej tezy padła bramka dla naszych rywali. Jacek Bąk poszedł na raz, nikt nie zdążył go zaasekurować i w ten sposób Sergi stanął oko w oko z Andrzejem Woźniakiem. Hiszpanie dla nas grali za szybko – ciężko było za nimi nadążyć. Dwadzieścia minut później, ku zdziwieniu wielu osób, Polacy wyrównali stan rywalizacji za sprawą Romana Koseckiego. Wojciech Kowalczyk otrzymał kapitalne podanie, świetnie przyjął piłkę i przy próbie minięcia któregoś z hiszpańskim obrońców, zgubił futbolówkę. Jego błąd techniczny okazał się dla nas na tyle fortunny, że piłka trafiła do wspomnianego Koseckiego, który uderzeniem z lewej nogi trafił na 1:1. Takim rezultatem zakończył się mecz.
Po tamtym zaskakującym remisie oczekiwano, że może to przełamanie będzie miało kontynuację. Nic bardziej mylnego – kolejne dwa spotkania, kolejne dwie porażki. A ta ostatnia – 0:6 – jest jedną z bardziej dotkliwych w historii polskiego futbolu. Skoro nie udało się tego zrobić wcześniej, to kto wie – może nadejdzie szansa na rosyjskim mundialu?