W Vancouver były wielką niespodzianką, dorzucając brązowy medal kilka godzin po złocie Justyny Kowalczyk. W Soczi srebro było sukcesem, którego mieliśmy prawo oczekiwać, ale który i tak sprawił nam mnóstwo radości. Teraz, w Korei, o medal łatwo nie będzie. Ale szanse są.
Do Pjongczangu wysyłamy szóstkę naszych panczenistek. W drużynie pojadą zapewne Katarzyna Bachleda-Curuś, Natalia Czerwonka i Luiza Złotkowska. Rezerwową jest tu Karolina Bosiek. Poza nimi zobaczymy też Kaję Ziomek i Magdalenę Czyszczoń – dwie młode i zdolne. Brakuje Katarzyny Woźniak, która wraz z koleżankami wywalczyła awans na igrzyska, ale – mimo rekomendacji Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego – w Korei się nie pojawi.
A dlaczego o medale będzie trudniej? Paweł Zygmunt, czterokrotny olimpijczyk, medalista mistrzostw świata i Europy:
– Ta dyscyplina i konkurencja bardzo mocno się zacieśniły, jest dużo więcej zespołów na podobnym, wysokim poziomie. Oczywiście, Polki są w stanie zdobyć medal, ale pod warunkiem, że będą miały troszkę szczęścia. Przez ostatnie dwa igrzyska im sprzyjało, miejmy nadzieję, że i teraz będzie podobnie. Na pewno nie są stawiane w roli pretendentek do medalu. Tu są takie kraje jak Japonia, Korea czy Holandia, które są naprawdę mocne.
Wciąż jednak – obok skoczków narciarskich – to właśnie panczenistki pozostają naszą największa nadzieją na olimpijskie sukcesy, więc warto poznać je bliżej.
Opóźniony koniec
U Katarzyny Bachledy-Curuś na pewno nie wszystko poszło zgodnie z planem. Ale my z tego faktu jesteśmy… bardzo zadowoleni. Po brązowym medalu zdobytym w Vancouver, nasza najstarsza i najbardziej doświadczona łyżwiarka miała kończyć karierę. Tak, w Vancouver. Osiem lat temu. To nie pomyłka.
38-letnia dziś zawodniczka ponownie mówi, że to jej ostatni olimpijski start i tym razem można jej wierzyć. Już teraz jest w wieku, do którego dociągają tylko jednostki, a żeby wystartować za kolejne cztery lata, musiałaby mieć w sobie coś z Noriakiego Kasaiego. Starsza w olimpijskiej stawce jest tylko Claudia Pechstein, ale to już fenomen na miarę Japończyka – jeszcze w lutym Niemka skończy 46 lat. Inna sprawa, że ostatni medal przywiozła z Turynu w roku 2006.
Wracając do Polki – pewnie zadajecie sobie, cytując klasyka, jedno zajebiście ważne pytanie: co sprawiło, że Bachleda-Curuś wciąż jeździ na torze? Odpowiedź kryje się w jej nazwisku: córki. Serio. Urodzenie dziecka przez zawodniczkę częściej oznacza koniec kariery. Tu było jednak odwrotnie.
– [Po Vancouver] byłam potwornie zmęczona psychicznie i fizycznie. Moje ciało mówiło, że to po prostu koniec. Później zaszłam w ciążę, urodziłam Hanię, fizycznie odpoczęłam od sportu i chęci wróciły. Moje ciało zaczęło reagować na bodźce, trening zaczął przynosić rezultaty. Pokusiłabym się nawet o teorię, że zmęczenie materiału dopada zawodników, bo nie daje im się możliwości dłuższego oddechu niż miesiąc między sezonami. […] Nie wiem, czy dałabym radę kontynuować karierę od Vancouver do Pjongczangu, gdyby nie dwie ciąże, które pozwoliły mi się zregenerować. Po części dzięki dziewczynkom jestem tu, gdzie jestem – mówiła w niedawnym wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”.
Dodajmy że to u pani Kasi stały cykl. Igrzyska-ciąża-igrzyska-ciąża. Najpierw po brązowym medalu na świat przyszła pierwsza z córek, a po srebrnym – druga. Nie mamy nic przeciwko, by trzecia urodziła się już po zdobyciu olimpijskiego złota. Choć wiadomo, że o to nie będzie tylko trudno. Będzie cholernie trudno.
Co jeszcze? Katarzynę Bachledę-Curuś powinno się szczerze podziwiać. Po urodzeniu córek musiała kompletnie zreorganizować swoje treningi. Ułożyć tak, by jak najwięcej czasu spędzać z dziećmi i by to wszystko udało się pogodzić. Już po urodzeniu pierwszej z nich w wywiadzie dla NaTemat mówiła tak:
– Wszystko zostało podporządkowane startom i treningom – życie rodzinne i towarzyskie. To ostatnie właściwie przestało istnieć. Były momenty, kiedy z mężem tylko mijaliśmy się w drzwiach, przekazując sobie kluczyki do samochodu. Jeśli mąż się chwilę spóźniał, ja już tupałam z niecierpliwością, bo wiedziałam, że czekali na mnie ludzie. Wieczorem widzieliśmy się na chwilę, siadaliśmy na kanapie i …szliśmy spać.
To wszystko się opłaciło, wiadomo. Srebro olimpijskie to był sen, marzenie, które stało się faktem. Było komu je dedykować. Teraz do opcjonalnych dedykacji doszła jeszcze jedna osoba – oby i ona taką dostała.
Powypadkowa
– Moi rodzice się ze mnie śmieją, że jak dojechali do szpitala w Łodzi, to pierwszą rzeczą jaką im powiedziałam było to, że muszę jechać na tor kolarski do Pruszkowa, bo mam tam kibicować koleżankom i startować. Zupełnie nie byłam świadoma wielkości obrażeń, tego jak bardzo są poważne. Tak naprawdę dopiero po trzech miesiącach się dowiedziałam, jak to wszystko mogło się skończyć. Duże było zagrożenie, że będę osobą niepełnosprawną, która będzie miała potylicę skręconą z kręgosłupem i nie będę nawet mogła kręcić głową w lewo i w prawo. Mama wzięła bezpłatny urlop i zajmowała się mną przez miesiąc. Ubierała mnie, kąpała. Nie mogłam patrzeć pod nogi, bo pierwszy gorset miałam od czoła do pępka. Później już coraz lepiej sobie sama radziłam. A teraz to już nawet śmiać mi się chce, kiedy to wszystko wspominam.
Tak o swoim wypadku opowiadała Natalia Czerwonka oficjalnej stronie Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego. Brzmi nieco beztrosko? Musicie wiedzieć, że w 2014 roku na pewno tak nie było. Kilka miesięcy po igrzyskach w Soczi, gdzie zdobyła swój pierwszy olimpijski medal (w Vancouver była rezerwową i krążka nie otrzymała), w trakcie treningu na rowerze Natalia zderzyła się ze stojącym przy drodze ciągnikiem. Sposób, w jaki to wszystko się zakończyło, to i tak wersja łagodna. Bo mogło być dużo gorzej.
Paweł Zygmunt:
– My generalnie jesteśmy drużyną rolników. Konrad Niedźwiedzki zderzył się z kombajnem, Natalia z ciągnikiem. Tak niestety bywa, bo łyżwiarstwo szybkie jest oparte na treningu kolarskim. Nie w stu procentach, ale bardzo, jesteśmy prawie kolarzami. Takie zdarzenia trzeba wykluczać, ale są sytuacje, gdy trudno to zrobić. To jest wpisane w dyscyplinę. W łyżwiarstwie szybkim były nawet przypadki śmiertelne. To trudny sport.
Gdy w sezonie olimpijskim zdobywa się medal, każdy sportowiec oczekuje, że dalej będzie jeszcze lepiej. Nowe siły, nowa energia do treningów, chęć do poprawienia się, by podobne sukcesy przyszły w mistrzostwach: świata lub Europy, w Pucharze Świata i innych zawodach. To stały motyw, zdecydowana większość sportowców-medalistów olimpijskich go odczuwa. Cóż jednak zrobić, gdy przygotowania zostają zakłócone przez tak koszmarnie wyglądający wypadek?
Można po prostu przecierpieć, ile tylko się da, a potem – gdy tylko będzie to możliwe – ruszyć na nowo do treningów. Bez użalania się nad sobą. Tak robią to największe charaktery i tym tropem poszła Natalia Czerwonka. Już kilka miesięcy po wypadku trenowała na rowerze stacjonarnym, głośno mówiąc o tym, że chciałaby wrócić na tor. Potem musiała nadrabiać wszystko od zera – odpowiednie ustawienie, poruszanie się, koordynację. Dosłownie wszystko. Co nie dziwi, biorąc pod uwagę złamanie kręgosłupa, jakiego doznała. Teraz, niespełna cztery lata po wypadku, ponownie wystartuje na igrzyskach. Sama mówi o tym wszystkim po prostu: „To cud”.
Swoją drogą, jeśli kiedykolwiek będziecie uczyć się w SMS-ie w Zakopanem, zapytajcie, w której ławce siedziała Natalia, a potem… wybierzcie inną. Koniecznie. Dlaczego? Bo we wspomnianym wywiadzie dla PZŁS, o Karolinie Riemen-Żerebeckiej, która w marcu zeszłego roku po wypadku na treningu przez tydzień leżała w śpiączce (a teraz też na igrzyskach się pojawi), Natalia powiedziała tak:
– To moja koleżanka ze szkolnej ławki! Śmieję się, że muszę sobie z nią zrobić zdjęcie, jak ją spotkam. W jednej ławce siedziałyśmy w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem, a teraz obie po przejściach pojedziemy na igrzyska. Fajna historia dla dziewczyn z tego samego rocznika, tak samo często opuszczających zajęcia przez starty. W Vancouver razem mieszkałyśmy w mieszkaniu w wiosce.
W razie czego – ostrzegaliśmy.
W stronę… nazwiska
Kiedy nazywasz się Złotkowska, to możesz uznać to za pewną wróżbę na przyszłość. Albo cel. Na razie to wszystko działa tylko w krajowych mistrzostwach – tam Luiza potrafiła zmiatać konkurencję, i to regularnie. Na międzynarodowych turniejach było z tym już nieco gorzej: brąz i srebro igrzysk, podobnie na mistrzostwach świata, a z Uniwersjady w 2009 roku przywiozła do kraju trzy brązowe krążki.
Żeby nie było, że lecimy z krytyką: to, oczywiście, fenomenalne osiągnięcia, ale fajnie byłoby dorzucić do tego medal z tego najcenniejszego kruszcu. Jednak, jak już wspominaliśmy, nie powinniśmy na to liczyć. Sytuacja wygląda tak, że chętnie przyjmiemy brąz i będziemy się z niego cieszyć równie mocno, co ze złota skoczków (które, mamy nadzieję, wpadnie do kolekcji).
Po medalu z Vancouver Luiza mówiła szczerze: „Nie wierzyłam, że można zdobyć medal olimpijski na tzw. suchara. Teraz wiem już, że jest to możliwe. Jesteśmy tego żywym przykładem”. Suchara, czyli bez dopingu. Cztery lata później Złotkowska i koleżanki, uskrzydlone tą wiedzą, wspięły się o stopień podium wyżej. Oby jeszcze raz udowodniły samym sobie, że tak się da.
Luiza to zawodniczka, która zdecydowała się na zaskakujący krok przed igrzyskami w Soczi. Zaczęła trenować samodzielnie, z prywatnym trenerem. Wcześniej wszystkie dziewczyny jeździły na treningi razem. Złotkowska się z tego wyrwała i… nie może narzekać na wyniki osiągnięte w tym systemie pracy. A do tego, jak sama mówiła w wywiadzie z NaTemat, paradoksalnie pomogło to grupie:
– Miałam swojego trenera i ćwiczyłam głównie z kadrą męską. Odłączyłam się od grupy i to, przewrotnie, bardziej mnie z nią związało, bo kiedy codziennie się kogoś widzi i codziennie z nim trenuje, trudniej to doceniać, bo zmęczenie bierze górę. Dzięki temu rozwiązaniu częściej miałyśmy ochotę spotkać się prywatnie i myślę, że wszystkim wyszło to na dobre. Byłam trochę zmęczona, chciałam zadbać o siebie i swoje wyniki. Nie jestem już dzieckiem, które zawsze bawi się klockami, którymi bawią się wszyscy.
Paweł Zygmunt, zapytany o szanse na lodzie w rywalizacji indywidualnej, wymienił Artura Wasia, Natalię Maliszewską w short-tracku i właśnie Luizę na 1500 metrów. Pozostaje więc tylko wrócić do tych klocków. I poukładać je na tyle dobrze, by trafił się medal. Albo dwa.
(Jeszcze) dzieciak
Cztery lata temu, gdy polscy medaliści wracali do kraju, była wśród kilkudziesięciu osób, które witały ich w Tomaszowie Mazowieckim. Miała wtedy 14 lat. Dziś to na nią, nawet jeśli bez medalu, będą czekać w kraju. Pewnie z zaległą imprezą urodzinową, bo swoją osiemnastkę Karolina Bosiek świętować będzie w Korei. Tuż przed wyjazdem na igrzyska wspominała:
– [Cztery lata temu] wracając do domu w autokarze rozmarzyłam się i mówiłam sobie w myślach, jakby to fajnie było gdyby udało mi się na takie igrzyska pojechać. I oto jadę, moje marzenia się spełniły.
Te sny spełniły się zaskakująco szybko, bo Bosiek to po prostu niesamowity talent. Debiutowała w łyżwiarskim Pucharze Świata w wieku niespełna 17 lat, a teraz, wciąż znajdując się przecież w wieku juniorki, osiąga rezultaty na poziomie niezłych seniorek. To nasza największa nadzieja na przyszłość i równocześnie zawodniczka, która już teraz jest czwartą w drużynie – gdyby któraś z dziewczyn nie mogła pojechać w wyścigu, to ona wskoczyłaby do składu.
Wiesław Kmiecik, jeden z najlepszych polskich trenerów, opowiadał o niej dla Onetu:
– Ma dużo cech, które predysponują do uprawiania sportu na wysokim poziomie. Począwszy od cech motorycznych, przez psychikę, mentalność itd. I to jej dążenie do celu – jest bardzo pracowita i systematyczna. Imponuje dokładnością wykonywania wszystkich ćwiczeń, co jest bardzo ważne w łyżwiarstwie szybkim. Nie ma żadnego przypadku w tym, że jest jedną z najlepszych juniorek na świecie.
Do tego wszystkiego dodać należy zdrowe podejście do swojej kariery:
– W światowej seniorskiej stawce idzie mi raz lepiej, raz gorzej. Mam jednak nadzieję, że mój szczyt formy przyjdzie na igrzyska. Ale podchodzę do tego spokojnie. Jeśli się nie uda, powiem sobie trudno. Najważniejsze, że tam będę i będę mogła rywalizować z najlepszymi.
Jeśli jeszcze nie ogarniacie tego, jak młoda i utalentowana jest Karolina, to uświadamiamy was: to najmłodsza członkini polskiej reprezentacji W OGÓLE i, przy okazji, jedyna urodzona w roku 2000. Poczuliście się staro?
Zdecydowanie polecamy przyglądać się osiągom Karoliny. W Pucharze Świata juniorów, tuż przed wyjazdem do Korei, wygrała na 3 kilometry, na połowie tego dystansu była trzecia, a w biegu drużynowym stanęła na drugim stopniu podium (z Karoliną Gąsecką i Natalią Jabrzyk). To talent, który wciąż się rozwija. I nie przesadzimy, jeśli napiszemy, że nie widać końca jej możliwości. Panowie trenerzy, mały apel: macie u siebie diament. Nie zepsujcie szlifów.
Jeszcze dwie
W kadrze łyżwiarek na igrzyska są jeszcze Kaja Ziomek i Magdalena Czyszczoń. To kolejne dwie zawodniczki, które jadą głównie po doświadczenie. Ta ostatnia na swój występ trochę poczeka – weźmie udział w biegu masowym, rozgrywanym dopiero 24 lutego. Kaja Ziomek biegnie na 500 metrów, czyli, pod pewnymi względami, najtrudniejszym dystansie.
Paweł Zygmunt:
– To dystans, na którym wszystko musi wyjść perfekcyjnie. Tam nie ma czasu i miejsca na żaden błąd. To jest tak samo jak w sprincie na 100 czy 200 metrów. Jeżeli popełnisz błąd, to jesteś obarczony tak dużym napięciem emocjonalnym, przygotowaniem psychicznym i fizycznym, pobudzeniem, że to jest po prostu ogień.
Po obu tych panczenistkach nie oczekujemy jednak wyników na poziomie ich koleżanek. Niech się rozwijają, być może za cztery lata to o nich napiszemy w kontekście szans medalowych. Wierzymy, że tak się stanie, bo przecież drużyna Polek przyzwyczaiła nas do tego, że na IO wspina się na podium…
SEBASTIAN WARZECHA