Niesamowite, jaką karykaturę poważnego klubu zaczyna przypominać Chelsea. Triumfator Ligi Mistrzów. Twór wart gigantyczną kasę, pełen (mimo wszystko) piłkarzy z taką marką, że powinno się od nich wymagać, by wygrywanie mieli niemal we krwi. A nawet jeśli nie wygrywanie, bo przecież tego też nie można robić ciągle, to przynajmniej utrzymywanie na powierzchni z godnością mistrzów. Abramowicz, widząc co się dzieje, powinien – jak radziła mężowi Mariola Gołota – wziąć wędkę i wypłynąć na ryby. Zaszyć się na swoim 120-metrowym jachcie i się nawet z niego nie wychylać.
Jakimś zupełnym truizmem jest stwierdzenie, że od Chelsea należy dziś wymagać. Ale od kogo, jeśli nie od zwycięzcy najważniejszych rozgrywek na kontynencie? Bycie wielkim w piłce to nie jest jakiś szczęśliwy traf na loterii, skreślenie szóstki w totka, które więcej się nie powtórzy. Od Chelsea oczekuje się, by zachowała fason, tymczasem ta budzi coraz częściej uśmiechy politowania.
Przygoda z Londynem będzie tkwiła w CV Rafy Beniteza jak – nie przymierzając – końcówka poprzedniego sezonu w papierach Macieja Skorży. Z jednej strony trudno oczekiwać, że szybko wypadnie z karuzeli. Ciężko wierzyć nawet, że na chwilę spadnie do trenerskiej drugiej ligi, ale smród pozostanie i wszyscy będą mu go pamiętać. Ł»aden dziennikarz o tym nie zapomni. Oczywiście, ciężko Beniteza bronić, kiedy zespół nie ma stylu, wyników, ani atmosfery. Ale jednocześnie dużą niesprawiedliwością byłoby stwierdzenie, że problemy Chelsea zaczynają się i kończą na Hiszpanie – że rozpoczęły się wraz z jego przyjściem i ustąpią zaraz po odejściu.
Nie ma nawet cienia pewności.
Z tygodnia na tydzień coraz bardziej widać, jak w Benitezie buzuje frustracja, aż w końcu urasta do takich rozmiarów, że trudno mu o niej nie powiedzieć na głos. Jak wczoraj – po meczu z Middlesbrough. Hiszpan nie ma wsparcia z żadnej strony. Przykładając do tego właściwą miarę – jest dziś jak Kulawik w Wiśle. Z tą różnicą, że za tym ostatnim stoi przynajmniej spora część kibiców, pamiętających go z boiska. Z miejsca, gdzie jego widok był po stokroć bardziej przyjemny i uzasadniony.
Aha, no i z jeszcze jedną, subtelną różnicą, którą sam wytyka dziś Benitez. Chelsea zrobiła trenerem tymczasowym (!) człowieka z wieloletnim stażem w piłce na najwyższym poziomie. Zdobywcę Ligi Mistrzów, Pucharu Anglii, Superpucharu Włoch, wreszcie trofeów w Hiszpanii. Już na starcie przylepiła mu łatkę – „nie mamy do niego pełnego przekonania, więc lepiej się nie przywiązujcie”. O nie, tego robić kibice ze Stamford Bridge nie mieli zamiaru ani przez moment.
– Nadanie mi tytuł tymczasowego, było ogromnym błędem – Hiszpan przyznaje to otwarcie. – Kibice nam nie pomagają. Z końcem sezonu odejdę, nie muszą sie o mnie martwić. Jestem jednak rozczarowany ludźmi, którzy powinni wspierać zespół. A tymczasem marnują czas na piosenki, które nie przynoszą klubowi żadnych korzyści – mówi dalej. Być może to już jakaś jego gierka – pod kolejną pracę. Przykrywanie wymówkami oczywistego faktu, że graczom Chelsea ewidentnie brakuje dziś inspiracji z zewnątrz, a jednocześnie nie ma tam żadnej siły w środku. Może.
Cokolwiek byśmy o tym napisali, nie zmieni to jednak faktu, że Chelsea robi się odrobinę śmieszna. W swojej grze, zarządzaniu, w całej polityce. Bardziej niepoważna niż sam Abramowicz w niektórych swoich decyzjach. Nie wypada.