Po cichu, po wielkiemu cichu, swoje zmagania na mistrzostwach Europy rozpoczęła dzisiaj reprezentacja futsalu. Ale zaczęła od wjazdu razem z bramą. Ich pierwszym rywalem była Rosja, faworyt turnieju, wicemistrz świata i Europy, w której barwach grali tak rdzenni Rosjanie jak Robinho, Eder Lima, Romulo i Esquardinha. Mało który kraj na świecie nie pompuje tyle forsy w futsal, co oni. Z drugiej strony my, dla których sukcesem ponad oczekiwania był już awans, pierwszy od 2002 roku.
I co? I mamy remis. 1:1, na które cała drużyna zasłużyła wspaniałą walką.
To prawda, że bohaterem mecz był bramkarz Kałuża. To prawda, że bodaj trzy razy wybijaliśmy piłkę z linii bramkowej. To prawda, że Rosjanie Brazylijczycy znacznie częściej byli przy piłce, a w ataku pozycyjnym widać było większą klasę.
Ale też nie róbmy z tego meczu jakiejś desperackiej obrony Częstochowy, bo to po prostu nie miało miejsca. Od pierwszych minut potrafiliśmy zaskoczyć rywala, robiliśmy fajne kontry. Po dziesięciu minutach w próbach strzeleckich było 9:10 na naszą niekorzyść, i jakkolwiek z czasem te proporcje się zmieniały, tak w żadnej chwili nie rozjechały się na dobre. Zaangażowaniem, determinacją i wolą walki Polacy mogli dzisiaj obdzielić piętnaście drużyn. Rzadko da się powiedzieć, żeby gra obronna była efektywna i efektowna, ale tak dziś grali Polacy. Czasami wydawało się, że takiego choćby Zastawnika trener Korczyński sklonował, bo ten raz odbierał, potem już strzelał. Ale to też oczywiście urok futsalu – szybka gra.
Imponowaliśmy pomysłowością w ataku: w jednej akcji nasz obrońca zagrał niesamowicie wysoką jak na futsal piłkę, klasyczną futbolową świecę i wydawało się, że zapomniał o co w tym sporcie chodzi. A za chwilę wyglądało na to, że to ukartowana akcja, bo zbiliśmy głową przy bierności zaskoczonych Brazylijczyków, a potem powinien paść gol, gdyby nie szalejący w bramce Zamtaradze.
Tak, jesteśmy pewni – jeśli ktokolwiek u rywali może dzisiaj zejść z podniesionym czołem, to właśnie golkiper. Miał niejedną okazję, by się wykazać, raz wybronił nawet – w zasadzie – akcję dwóch na jednego.
Wiecie co jest najgorsze, gdy polska drużyna gra z rywalem z najwyższej półki, ale dzięki waleczności i hartowi ducha jest w stanie podjąć rękawicę, a potem przystawić gigantowi nóż do gardła? Że to wszystko przyniesie ostatecznie tylko honorową porażkę. Tamci wcisną, a my swoje okazje zmarnowaliśmy i będziemy mogli znowu gdybać. Rozpamiętywać, że byłoby tak pięknie, gdyby tylko futbolówka inaczej odbiła się od słupka, gdyby bramkarz rywali nie miał dnia konia, gdyby nie to, gdyby nie tamto.
I taki też był najbardziej prawdopodobny scenariusz, gdy Cziszkala w 35 minucie trafił w okienko. Wymęczyli, wydusili tego gola, przetrzymali napór, wygraliby i nikt by nie pamiętał o przebiegu meczu – tym to śmierdziało.
Ale na 9.3 sekundy przed końcem Michał Kubik huknął na 1:1.
Cud?
Nie, nie cud. Obrażalibyśmy w ten sposób tych chłopaków. Zasłużyli na ten sukces jak mało kto, po prostu na niego zapracowali. Gratulujemy.
I na pewno nie przegapimy kolejnego meczu, tym razem z brązowym medalistą poprzednich, mistrzostw Europy, dla odmiany Brazylijczykami, tym razem grającymi pod flagą Kazachstanu. Znowu rozsądek jest przeciwko nam, ale znowu jest komu utrzeć nosa.
Do boju panowie.