Jeśli Mauricio Pochettino, nowy menedżer Southampton, miał jeszcze wczoraj jakieś wątpliwości, czy nie zaryzykować zmiany między słupkami, to dziś te wątpliwości zostały rozwiane. Artur Boruc rozegrał kolejny dobry mecz w bramce Świętych, był pewny właściwie w każdej interwencji i zachował czyste konto. Po raz drugi w Premier League.
To był dziwny mecz – zespół „Świętych” przez pierwsze 45 minut atakował, napierał i szturmował bramkę Evertonu. I to w takim stopniu, że można było poważnie się zastanawiać, czy to piętnasta drużyna podejmuje piątą, czy może piąta piętnastą. Kompletna dominacja gospodarzy połączona z… rażącą nieskutecznością. Boruc w pierwszej połowie nie musiał wychodzić na boisko, spokojnie mógł w międzyczasie skoczyć na małe piwo, a i tak nic by go nie ominęło. Ręce pełne roboty miał za to Tim Howard, który bronił dziś jak w transie. Nie było się do czego przyczepić – dziesiątka w dziesięciostopniowej skali.
Rzadko zdarzają się spotkania, które toczyłyby się w naprawdę szybkim tempie, były pełne akcji, a nie przyniosły choćby jednego gola. Dwadzieścia cztery uderzenia na bramkę i zero goli. Niebywałe. Ale dziś główne role odegrali właśnie bramkarze – w pierwszej połowie Howard i przez kilka chwil drugiej Boruc. Polak w końcu chyba złapał lepszy kontakt z obrońcami, bo ci błędów popełniali dziś wyjątkowo mało. Przede wszystkim jednak Boruc najpierw nogami zatrzymał strzał Marouane’a Fellainiego, a potem świetnie z bliska obronił uderzenie Victora Anichebe. Komentujący to spotkanie Przemek Rudzki momentalnie zapytał: Ile dobrych meczów rozegrać musi Boruc, żeby wrócić do kadry?
No właśnie, zdaje się, że nie potrzeba wiele. Mając na uwadze, że Tytoń i Sandomierski z reprezentacyjnej walki wykluczają się sami, że w naszej lidze wyróżniają się tylko bramkarze niedoświadczeni (Skorupski czy Słowik), Boruca lekceważyć nie można. Po prostu nie ma podstaw. Wcale nie dlatego, że po prostu regularnie gra. On gra naprawdę dobrze.