Pozamiatane. Maor Melikson spakował walizki i – z dużą dozą prawdopodobieństwa – nigdy więcej w Polsce go nie zobaczymy. Wisła wreszcie zarobi trochę grosza, Jacek Bednarz będzie lepiej spał po nocach… Choć gdyby jeszcze tak półtora roku temu klubowa księgowa usłyszała „puszczamy Meliksona, dają za niego niecałą bańkę w euro”, to pewnie ze zdziwienia wylałaby sobie kawę na spódnicę. Dla ligi, bez względu na to w jakiej formie był ostatnio Izraelczyk, jest to oczywista strata, ale jest też jedna pozytywna myśl na koniec: to był przynajmniej piłkarz, którego z czegoś zapamiętamy.
Po pierwsze zapamiętamy: tę wizję i niepodrabialny styl gry.
Ten charakterystyczny styl poruszania. Każdy, kto oglądał ekstraklasę, musi wiedzieć o co chodzi. Prowadzenie piłki krótko przy nodze, przewidywanie ruchów przeciwnika, przyjęcie z błyskawicznym zwodem, większość zagrań wykonywana w ruchu. Idealnie pisał o tym kiedyś na naszym blogu Wojciech Kowalczyk:
Trzeba szybko, z pierwszej, to da z pierwszej. Trzeba w lewo, to da w lewo, ale jak lepiej dać przerzut na prawo – przerzuci. Często jest tak, że oglądasz mecz w telewizji i mówisz do ekranu: „Zagraj na drugą, baranie!” A przy Meliksonie się nie da. Zanim powiesz, on już tam gra. Melikson umie strzelić, umie minąć jednego, ale jak zrobi się trochę miejsca, to i drugiego. Umie podać prostopadłą, umie zaczekać. Z kimś takim to się gra! Dajesz mu piłkę i wiesz, że on ci ją odda w tym momencie, co trzeba i z taką siłą, jak trzeba! Nie wrzuci ci jej na plecy, nie kopnie w pięty, nie wygoni pod chorągiewkę…
Trochę te czasy poszły już w zapomnienie, ale kiedyś nie było czego dodać…
Po drugie: tę jedna akcję – wizytówkę.
Z każdym zawodnikiem, który jest / był tego warty, zwykle ma się jakieś pojedyncze, konkretne skojarzenia. Coś charakterystycznego, co przychodzi do głowy bez trudu. Jakaś bramka, zwód, konkretna akcja. My w przypadku Meliksona mamy taki jeden mecz – z Widzewem. Cały, bardzo dobry w jego wykonaniu, ale przede wszystkim jedną akcję-wizytówkę. Na pewno pamiętacie i znajdziecie. Gdzieś pod koniec filmu…
Po trzecie: że jednak nie wszystko nam jeszcze udowodnił.
Właściwie od początku pojawiało się przy Izraelczyku masę znaków zapytania. Najpierw myśleliśmy: do cholery, co z niego za wynalazek? Mówią, że supergwiazda, za ponad pół miliona euro. Supergwiazda? Jakiś anonim z Beer Szewy, gdzieś na końcu świata, gdzie wielbłądy chodzą po ulicach. W dodatku 26-letni, bez ani jednego meczu w kadrze. Skąd wiadomo, że on taki dobry? Przecież gdyby na to zasługiwał, dawno poszedłby do jakiegoś poważnego klubu, a nie pakował się do ligi polskiej.
Tak kiedyś można było myśleć.
Dziś z kolei można by się zastanawiać: który Melikson to był ten prawdziwy? Może on wcale nie był taki świetny? Może na starcie przeżył chwilowy skok adrenaliny, pojechał na 105 procent możliwości, a później wrócił na normalny poziom – ten z ligi izraelskiej i ostatnich miesięcy w Polsce? A może się wypalił? Odechciało mu się? Bo nic w tym Krakowie nie szło już po jego myśli? Bo chciał sukcesów, ale się przeliczył. Bo zamierzał wyjechać, ale się nie udawało. Wreszcie – bo nawet do dobrej gry nie miał towarzystwa.
To francuskie Valenciennes będzie dobrą miarą jego możliwości.
Po czwarte: że wiatr czasem hulał mu w głowie.
Maor to nie był typ faceta, który można spotkać w modnym klubie z fajką w zębach i pod mocnym wpływem. W Izraelu wspominają nawet, że jeszcze przed kilkoma laty, jak coś nie szło po jego myśli, to do trenera Maccabi Hajfa z awanturą chodził jego ojciec. Właził do gabinetu, walił pięścią w stół i stawiał gościa do pionu: panie, co pan sobie wyobrażasz? Nie tak się chyba umawialiśmy. Nie rób sobie jaj z mojego syna…
Maora presja nie zjadała na murawie, wydawało się, że poważni rywale nie robią na nim wrażenia, ale poza boiskiem coś było z nim nie do końca… Im dłużej żył w Krakowie, tym częściej chował głowę w piasek, notorycznie odmawiał wywiadów. W pewnym momencie jakby już kompletnie ześwirował, machnął na wszystko ręką i to był koniec Maora, z którym można na cokolwiek się dogadać.
Po piąte: niepotrzebne zamieszanie wokół gry w kadrze
Oczywiście od początku mieliśmy nadzieję, że Melikson nigdy nie zagra u Smudy. Nie dlatego, że nie kochamy Franka… Po prostu, Izraelczyk ma już swój kraj, swoją reprezentację i fakt, że przez chwilę świetnie radził sobie w Wiśle Kraków (a do tego ma polskie korzenie pozwalające wyrobić drugi paszport) niczego nie usprawiedliwia. Jakąś niepotrzebną gierkę prowadził tu nie tylko Smuda, ale i Melikson, który miał problemy z ówczesnym selekcjonerem kadry Izraela. Niepotrzebnie zrobiło się wokół tego dużo smrodu.
PS Co bardziej zagorzali sympatycy Wisły zapamiętają pewnie także, jak Melikson spuścił z ligi Cracovię… a przynajmniej jak jednym, konkretnym golem przypieczętował jej spadek. Dla nas to zupełnie bez znaczenia – Cracovia była tak słaba, że choćby Melikson nawet nigdy nie pojawił się w tym kraju, i tak nic lepszego by jej nie spotkało.
