O ile po wczorajszym wyczynie Jona Waltersa miano frajera kolejki po prostu nie mogło trafić pod inny adres, o tyle dziś Laurent Koscielny równie szybko zamknął nasz nieformalny plebiscyt na antybohatera niedzieli. Sporo obiecywaliśmy sobie po meczu Arsenalu z City, ale dochodzimy do wniosku, że emocji i równorzędnej walki być po prostu nie może, kiedy tuż przed oczami Szczęsnego biega ta nierozbrojona bomba – tylko zastanawiać się kiedy i czy akurat tym razem wystrzeli. Nie mamy pojęcia, na co liczył Koscielny, łapiąc wpół przeciwnika i sprowadzając go do parteru, jakby cały poprzedni tydzień spędził na zapaśniczej macie. Wiemy za to, że był to skrajny idiotyzm, który de facto pogrzebał szanse londyńczyków.
Przez chwilę do konkursu na najsłabsze ogniwo spotkania włączył się jeszcze Edin Dzeko. Wykonał karnego w sposób kuriozalny – najgorszy jaki można sobie wyobrazić przy strzale w światło bramki – niemal w sam środek i prawie po ziemi. Właściwie, sam nabił Szczęsnego, który rzucił się w kierunku lewego słupka i nie zdążył „uciec” z nogami. Tyle że były to tylko dobre złego początki. Jeszcze w trakcie meczu rzuciła nam się w oczy statystyka mówiąca o tym, że Manchester City nie przegrał 67 ostatnich spotkań, w których wychodził na dwubramkowe prowadzenie i dziś również nie mogło się to zdarzyć. Inna rzecz, że Arsenal jest akurat jednym z ostatnich zespołów, które podejrzewalibyśmy o wydźwignięcie się z takiego podwójnego – licząc czerwoną kartkę i dwa stracone gole – knock downu.
Liczyliśmy, że obejrzymy zacięte spotkanie na styku, a przez większość czasu mieliśmy przed oczami grę treningową pt. „jak grać z przewagą zawodnika i nie roztrwonić dorobku”. City panowało niepodzielnie, świetny mecz zaliczał chociażby Milner i emocji prawdopodobnie nie byłoby za grosz do samego końca, gdyby nie sędzia – Mike Dean – który naszym zdaniem wcale nie musiał wyrzucać Kompany’ego z boiska.
Siłą rzeczy, popołudniowe pierwsze danie – Manchester United vs. Liverpool – okazało się daniem głównym. I to całkiem smacznym, choć i na Old Trafford nietrudno było znaleźć dziś paru gagatków, pracujących na jak najgorsze oceny – przede wszystkim młodego Wisdoma oraz Johnsona. Dziwne to było spotkanie. Mamy wrażenie, że kiedy Liverpool zdążył wskoczyć na poziom wart jego oglądania, było już niemal po frytkach, czyli 2:0 dla Czerwonych Diabłów”. W pierwszej połowie chciało się podopiecznych Rodgersa wyprosić do szatni, bo na dobrą sprawę tylko przeszkadzali w śledzeniu tego, jak gra paczka Fergusona.
Jak gra chociażby Evra, jak obsługuje podaniem Van Persiego i jak ta posłana przez niego piłka, przy biernym kryciu w wykonaniu Wisdoma, przeciska się przez sześć par nóg z Liverpoolu. Świetną pracę w środku pola wykonywał dziś Carrick. O dziwo, podobał nam się nawet Welbeck, choć do niego mamy akurat niezmiennie jedno „ale” – mógłby popytać chłopaków o numer jakieś fryzjera, bo ten, do którego chodzi, ewidentnie robi mu na złość.
Doceniamy, że gracze Liverpoolu próbowali po przerwie ratować to jednostronne widowisko, dostarczyli nam jeszcze nieco emocji i w ogólnym rozrachunku zostawili po sobie bez porównania lepsze wrażenie niż Kanonierzy, choć z tym samym efektem punktowym. W tabeli bez zmian – gracze United ciągle siedem oczek nad City, choć na hasło „druga połowa” najlepszych panienek w mieście tego wieczoru wyrywać nie będą.