Paweł Buzała może być naprawdę sympatycznym facetem, nie wykluczamy, że dba dobrze o swoją rodzinę, kto wie, może nawet pomaga sąsiadkom z zakupami. Tak samo Grzegorz Bonin, nie wczytywaliśmy się nigdy w artykuły prasowe o jego pozaboiskowych pasjach, ale z pewnością jest interesującym, miłym człowiekiem. Obaj mają w sobie jednak pewną cechę, która wzbudza u nas uczucie… może nie antypatii, raczej złości, czy nawet – bezsilności.
Otóż obaj panowie ZAWSZE wracają jak jakiś pieprzony bumerang, a im dalej uda się wyrzucić, im mocniej wiatr pociągnie ich w dół – z tym większą siłą powracają, kosząc w locie wszystko co stanie na ich drodze. Paweł Buzała. Grzegorz Bonin. Dwaj goście, których typowaliśmy raczej jako wzmocnienia last minute dla bankrutujących gapowiczów pokroju ŁKS-u, czy innego Bytomia, teraz… ponownie lądują w Ekstraklasie.
Wierzcie lub nie, ale chwile, gdy czytaliśmy o rozwiązaniu przez nich umów w Bełchatowie i Pogoni Szczecin, były dla nas naprawdę udane. Pomyśleliśmy sobie wówczas – nigdy więcej:
Ale nie. Zawsze jakiś klub musi się wyłamać. Jakiś facecik w Gdańsku, czy innym Zabrzu musi podłapać: „o kurwa, bez kontraktu, z Ekstraklasy, z sukcesami, a jeszcze w dodatku kiedyś u nas grał! Biorę bez patrzenia”. A my znowu będziemy musieli co tydzień wymyślać coraz to nowe synonimy dla słów „spieprzył”, „zmarnował”, „nie wykorzystał” i „tragicznie”.
Chociaż z drugiej strony… Bonina jeszcze byśmy nie skreślali. Pod Nawałką nawet Marcin Klatt mógłby przeżyć odrodzenie.
A który bumerang powróci następny? Tylko nie mówcie, że Zahorski i Gusić…