Boy Waterman, bramkarz PSV, otrzymał od klubu propozycję nowego kontraktu. Jeszcze kilka miesięcy temu taką informację przepuścilibyśmy między palcami, pewnie w ogóle mogłaby ona nie dotrzeć do Polski. W końcu Waterman prędzej niż z piłkarzem, kojarzył się wówczas z gościem sprzedającym schłodzoną wodę gdzieś na plaży w Bułgarii. A dziś nie dość, że jest pewniakiem między słupkami lidera Eredivisie, to jest uosobieniem problemów Przemysława Tytonia.
Jeszcze latem polska prasa – ale tylko polska – zastanawiała się, czy wystarczy za niego kilka milionów euro, czy może trzeba już dać kilkanaście. Czy najlepsza dla jego rozwoju byłaby przeprowadzka do Anglii, Hiszpanii, a może jednak do naciskającego na transfer Milanu. Chociaż co za różnica – gdziekolwiek trafi, to sobie poradzi (tak mówił Jacek Kazimierski). Przecież w tej Holandii, którą już dawno przerósł, zostawać nie wypada, bo i niby po co? Miało być pięknie, ale życie piłkarza jest przewrotne. Tytoń jakoś świata nie podbija, a w bramce PSV od dawna stoi już ktoś inny.
Sezon zaczął się standardowo: Tytoń co tydzień w pierwszym składzie, bez cienia wątpliwości. Aż tu nagle, po piątej kolejce, gorącą dyskusję wywołał sam Dick Advocaat, że niby Polak boi się odważnych interwencji po przebytej kontuzji, po czym dał mu odpocząć, choć nie zawalił ewidentnie żadnego gola. A że jego zmiennik, Waterman w trzech pierwszych meczach nie wpuścił gola, wyszło na Advocaata i tak już zostało do dzisiaj. Holender ma miejsce w bramce, Tytoń ogląda świat z ławki.
Nie podnosi się z niej od połowy września.
Raz tylko w lidze Europy, na marne pół godziny i w krajowym pucharze przeciwko amatorom.
Chciałoby się wierzyć, że najnowsze wieści, iż PSV chce zatrzymać Watermana – co oczywiście było do przewidzenia – przemówi jakoś do Tytonia. Ł»e z marszu pomyśli: „to nie tak miało wyglądać”. Bo jeśli zimą nic się nie zmieni, to Tytoń za chwilę stanie się Boenischem albo lepiej – Fabiańskim, dla którego jedyną szansą istotnych występów są mecze… reprezentacji.
