Kwaśne spojrzenie: Mila musi zostać. Jego odejście to koniec pewnego etapu

redakcja

Autor:redakcja

09 grudnia 2012, 14:21 • 5 min czytania

Jeśli działacze Śląska nie pośpieszą się z wyłożeniem na stół propozycji lukratywnego kontraktu dla Sebastiana Mili, to mogą stracić go już zimą. A taka strata oznaczałaby koniec pewnego etapu w budowie drużyny obecnych, bądź co bądź, mistrzów Polski.
Mila po meczu z Legią powiedział, że czuje się dość dziwnie, bo nie jest pewny czy nie był to jego ostatni mecz w barwach klubu. Z tego powodu zmienił nawet swój zwyczaj i zamiast opaski Lechii Gdańsk, założył opaskę Śląska, symbolicznie żegnając się w ten sposób z wrocławskimi kibicami. Nie wiem, ile w tym szopki pt. „walka o lepszy kontrakt”, a ile autentycznej obawy przed odejściem, tak czy inaczej – Śląsk powinien zrobić WSZYSTKO, żeby tego piłkarza zatrzymać.

Kwaśne spojrzenie: Mila musi zostać. Jego odejście to koniec pewnego etapu
Reklama

Można dziś pytać, gdzie byłby Śląsk bez Ryszarda Tarasiewicza, a gdzie byłby bez Oresta Lenczyka? Ale warto zapytać też gdzie byłby bez Sebastiana Mili?

Czy zdobyłby wicemistrzostwo i mistrzostwo, gdyby obaj trenerzy nie mieli go do dyspozycji? Czy ta drużyna byłaby taka sama gdyby nie było w niej „Milowego”? Czy z kryzysowych momentów wychodziłaby tak samo? Czy z innym kapitanem zachowałaby taką atmosferę? Czy osiągnęłaby tyle bez jego piłkarskiej inteligencji, tej pozaboiskowej i tej, która wiele razy okazywała się kluczowa w trakcie meczów? Czy gdyby nie na nim tworzono i opierano ten zespół, to też osiągnąłby największe sukcesy w historii klubu?

Reklama

Jasne, że nie…

Po zdobyciu przez wrocławian mistrzostwa stworzyliśmy na gorąco hierarchię bohaterów. Wyglądała tak:

1. Sebastian Mila
2. Marian Kelemen
3. Orest Lenczyk
4. Ryszard Tarasiewicz
5. Piotr Celeban
6. Przemysław Kaźmierczak

Mila był dla Tarasiewicza kluczową postacią w planach budowy zespołu, mającego walczyć w ekstraklasie o najwyższe cele. Niesamowicie w niego wierzył i obdarzał wielkim zaufaniem. Widział w nim siebie sprzed lat. Poświęcał mu mnóstwo uwagi, trenował z nim strzały na bramkę i pokazywał jak nadawać piłce odpowiednią parabolę lotu. Długo z nim rozmawiał. Widział w nim lidera. Zastanawiał się jak mianować go kapitanem, zabierając opaskę Darkowi Sztylce, który odbył drogę z trzeciej ligi do ekstraklasy. Przejmował się tym tak mocno, że jak pojechał na staż do Arsena Wengera, to zapytał go jak rozwiązał podobną kwestię z Gallasem. W końcu mianował swojego pupilka kapitanem, a ten mimo że wyprowadzał drużynę na boisko, w mediach mówił, że prawdziwym kapitanem jest Sztylka.

Z czasem jednak nikt nie miał już wątpliwości, że to Mila wyrósł na autentycznego przywódcę tego nowego, ekstraklasowego Śląska. Jest w nim od początku, od momentu awansu. Ciężko sobie dziś wyobrazić wrocławian na tym szczeblu bez blondwłosego pomocnika, człapiącego gdzieś w środku pola. I możemy go krytykować za te człapanie, możemy wytykać, że jest wolny i niezbyt dynamiczny. Ale mimo to, nie ma w całej lidze chyba drugiego takiego gracza, który przez taki długi okres, robiłby w swojej drużynie tak dużą różnicę. Okazuje się, że w wolnej i mało dynamicznej polskiej lidze, wolny Mila sprawdza się doskonale. Ł»e jego zmysł do rozegrania piłki, świetne podanie i stałe fragmenty gry wystarczają, aby móc tak wiele dawać zespołowi. Niewykluczone, że w innych warunkach, w innym otoczeniu, w innym klubie, nie funkcjonowałby tak dobrze. Więc tym bardziej, jeśli we Wrocławiu taki Mila się sprawdza, to trzeba na niego chuchać i dmuchać, żeby został. Trzeba dać mu te 100 tysięcy miesięcznie, bo akurat on jest wart tych pieniędzy i na nie zasługuje.

Mam świadomość przesady pisząc te słowa, ale Mila jest dla Śląska trochę tym, kim Totti dla Romy. A Śląsk w przeciwieństwie do Romy nie ma swojego De Rossiego…

Jest niesamowicie ważny. Nie tylko na boisku, gdzie regularnie potwierdza swoją jakość, kieruje grą i zalicza asysty, praktycznie nie opuszczając czołówki asystentów ligi. Ale też poza nim. To nie jest piłkarz, którego relacje z klubem kończą się na wykonywaniu pracy i pobieraniu pensji. On żył Śląskiem, jego problemami, jego celami, jego sukcesami i porażkami. Identyfikował się z klubem, z drużyną, z kibicami. Często przychodził długo przed treningiem i często zostawał długo po nim. Rozmawiał z ludźmi, znajdował zawsze czas dla kibiców, którzy przyszli zrobić zdjęcie i wziąć autograf. Zawsze życzliwy, uprzejmy, pomocny, miły i uśmiechnięty. Z szacunkiem do każdego człowieka.

Kilka lat temu, kiedy jeszcze nie pisałem na Weszło, a Śląsk był ligowym średniakiem, pojechałem w niedzielę rano na stadion przy Oporowskiej. Piłkarze mieli tam rozbieganie po meczu rozgrywanym w sobotę wieczorem i to chyba gdzieś na wyjeździe, z którego do Wrocławia wróciło się późno w nocy. Dokładnie nie pamiętam, ale w każdym razie musiałem tam zrobić jakąś rozmówkę i czekałem tak cały trening na piłkarzy. Zrobiłem krótki wywiadzik z Milą, wyłączyłem dyktafon i chciałem się żegnać, a on spytał czy mi się bardzo śpieszy, bo chciałby chwilę pogadać. Usiedliśmy na krawężniku i gadaliśmy ponad godzinę. Komplementował mnie, mówił, że widzi mój zapał do tej pracy, że widzi jak się przykładam. Pytał jakie mam cele, co chciałbym dalej robić w życiu. Pytał o klub, pytał o Wrocław i o to jak się żyje. Gdzie mieszkam i ile płacę miesięcznie czynszu. Rozmawialiśmy o piłce i o życiu. Opowiadał też o sobie i swojej przyszłości. O chęci osiągnięcia jeszcze czegoś w piłce. O tym, że chciałby zakończyć karierę w Lechii, a potem siedzieć w Gdańsku nad zatoką i sączyć piwko w knajpie. Mieć karnet na PGE Arenę i oglądać mecze jedząc słonecznik. Miałem wrażenie, że sensem tej rozmowy była wiara w to, że można spełnić marzenia.

Od tamtej pory nieraz zdarzało mi się krytykować Sebastiana za różne rzeczy, ale jest dla mnie człowiekiem, który nie boi się własnych marzeń i stara się zainspirować innych do ich spełniania. Działacze Śląska powinni stanąć na głowie, aby nadal chciał spełniać je we Wrocławiu.

TK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama