– Daliśmy się złapać w pułapkę sędziego! – stwierdził Michał Kucharczyk w przerwie meczu z Wisłą Płock i wprawił nas w niemałe zakłopotanie. Obejrzeliśmy bowiem kilka powtórek kluczowych sytuacji tej części gry i mimo szczerych chęci nie dostrzegliśmy, by Tomasz Musiał zastawił jakiekolwiek wnyki na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej. Nie wytrącił z równowagi Czerwińskiego, gdy ten pakował piłkę do bramki Malarza. Nie ściągał do dołu Hamalainena, gdy Fin w dobrej sytuacji główkował w poprzeczkę. Nawet nie szeptał “skuś baba na dziada”, gdy Kuchy wychodził sam na sam z Kiełpinem i pieprznął w bramkarza Wisły. Serio, zauważylibyśmy!
Mówicie, że pił do sytuacji, w której Musiał gwizdnął karnego po faulu Astiza na Merebaszwilim? Wątpimy. Nie chcemy bowiem zarzucać Kucharczykowi aż tak drastycznego braku znajomości przepisów dyscypliny, którą uprawia od lat. Jeśli już mielibyśmy coś wytknąć rozjemcy tego spotkania, to raczej to, że potrzebował VAR-u, by podjąć słuszną decyzję. Strata czasu.
Legia zaczęła ten mecz lepiej od swojego rywala – już w pierwszej akcji gola strzelić mógł Niezgoda. Nie można się temu dziwić, bo o ile wiele rzeczy tej jesieni gospodarzom nie wyszło, o tyle wyniki na własnym stadionie w lidze to niemal bajka – 9 meczów, 8 zwycięstw, 1 remis. 16 bramek strzelonych i tylko 3 stracone. Gdy masz taki bilans, musisz być pewnym siebie. I Legia była, ale tylko do 7. minuty. Wtedy to doszło do wspomnianego zdarzenia w polu karnym z udziałem Gruzina i Hiszpana. Jedenastkę na gola zamienił Varela. Gospodarze zostali zbici w pantałyku, ale tylko trochę. Kilka chwil później bramkę mógł strzelić Kucharczyk, jednak piłkę z linii wybił Kante.
Naprawdę niewesoło z perspektywy gospodarzy zrobiło się jednak dopiero wtedy, gdy w 17. minucie wspominany Czerwiński pierdyknął w dość prostej sytuacji takiego swojaka, że Malarz nie miał nic do powiedzenia. Rozumiemy, że to jego pierwszy mecz ligowy od sierpnia. Rozumiemy spory deficyt, jeśli chodzi o pewność siebie. Rozumiemy, że strzał do własnej bramki może się zdarzyć…
No ale takiej nieudolności na tym poziomie zrozumieć nie potrafimy.
Strata Kopczyńskiego.
A potem stało się to. Powrót Kopczyńskiego,widoczny cały czas, z lewej strony ekranu. pic.twitter.com/wqRlMMLf5U— Grzegorz Gancewski (@gregor_g3) 16 December 2017
Tak czy siak Wisła szybko zrobiła swoje i mogła ze spokojem podchodzić do dalszej części spotkania – uważnie się bronić i poszukać jeszcze jednej bramki po jakiejś kontrze. Pierwszą część planu udało się zrealizować bez zarzutu, kluczowe były dwie sprawy:
– dobra dyspozycja Kiełpina, który łącznie odbił sześć strzałów Legii, a chyba najbardziej zaimponował przeniesieniem piłki nad poprzeczką po główce Niezgody,
– nieskuteczność gospodarzy, bo doceniamy bramkarza, ale choćby w sytuacji, w której spudłował Sadiku, po prostu nie powinien mieć nic do gadania.
Drugą część planu zawalił np. Semir Stilić, który ładnie, ale nieskutecznie lobował Malarza w bardzo dogodnej sytuacji. No ale kto w obliczu wyniku będzie za chwilę o tym pamiętał? My już właściwie zapomnieliśmy. Tak jak legioniści o powiększeniu przewagi nad głównym rywalem. Dość niespodziewanie Górnik Zabrze jeszcze będzie miał szansę przesiedzieć zimę na fotelu lidera. I chyba nie byłaby to jakaś wielka niesprawiedliwość. Mamy bowiem wrażenie, że Legia w tym sezonie już grywała u siebie równie słabo. Ale dopiero w ostatnim meczu rundy znalazł się ktoś, kto potrafił to wykorzystać.
[event_results 389004]