– W tamtym czasie nie miałem menedżera i tak jak mówię, nie miałem klubu, leczyłem poważną kontuzję. Było mi ciężko, bo jeśli dwa lata nie grasz, trudno żeby ktoś cię chciał. Ale jakiś człowiek, którego wcześniej nie znałem, napisał do mnie na Facebooku, że jego kolega z Polski, który zna Marcina Brosza, słyszał, że Brosz szuka zawodników do swojego klubu. Tak to właśnie poszło. Trener zdecydował się dać mi szansę – mówi w rozmowie z Weszło Dani Suarez, stoper Górnika Zabrze.
Real Madryt w CV to wpis, który w dalszej karierze bardziej pomaga czy jednak trochę uwiera?
Jasne, że pomaga, ostatecznie grasz w jednej z najlepszych kuźni talentów na świecie i później łatwiej jest dostać się do innej drużyny. Moim zdaniem posiadanie tego w curriculum jest wielkim wyróżnieniem, że grało się w barwach takiego zespołu.
Są tego jakieś złe strony?
Nie widzę żadnych. Naprawdę. Masz przez to bardziej rozbudowany życiorys i ludzie wiedzą, że twój poziom jest akceptowalny, by sprawdzić się gdzie indziej. Poznajesz ludzi, którzy grali na bardzo wysokim poziomie, a to, że się tam znalazłeś oznacza, że również jakiś poziom prezentujesz.
Nie oznacza to wyższych oczekiwań?
Podczas treningów, meczów, to chyba nie ma znaczenia. Liczy się to, jaki poziom prezentujesz na treningach i to jest podstawa do oczekiwań na meczach. Nikt nie ocenia cię przez pryzmat tego, że kiedyś grałeś dla Realu czy w innych znanych drużynach
Jak to w ogóle się stało, że wylądowałeś w Realu jako 19-latek? Nie w całkiem młodym wieku, by trafić do akademii, ale i nie jako ukształtowany gracz do pierwszej drużyny.
Faktycznie, trafiłem do Realu bardzo późno, do trzeciej drużyny. Zwykle zawodnicy trafiają tu dużo wcześniej. Żyłem w mniejszej miejscowości, dopiero w wieku tych 19 lat dostałem się do trzeciej drużyny Realu. W tym wieku ludzie zazwyczaj podpisują kontrakty z drugą drużyną, bo wcześniej grali w innych znanych klubach. Faktycznie jest to dziwne, że ktoś z piątej-szóstej ligi dostaje się do drużyny. Grałem wtedy w szóstej lidze, wypatrzył mnie obserwator Realu, który zajmował się regionem Comunidad de Madrid. Mówił, że przypatrywał mi się już od jakiegoś czasu. Później przebywałem na okresie próbnym, po którym doczekałem się kontraktu. Początkowo okres próbny miał trwać miesiąc, ale trwał 5 miesięcy.
Będąc w Realu C, Realu Castilla, ma się poczucie, że dzień w dzień dotyka się historii?
U nas mówi się na taki stan, że „czujesz się jak na chmurze”. Nie możesz uwierzyć, że tam się znalazłeś, że coś niemożliwego cię spotkało. Na początku jesteś zawstydzony, wiadomo. Ale kiedy tam jesteś dłużej, to jest dla ciebie… zwyczajne. Oczywiste. Nie rozmyślasz nad tym. Dopiero, kiedy opuścisz ten klub, doceniasz to, że co chwilę stykałeś się z legendami, z najlepszymi piłkarzami na świecie, trenowałeś tam, gdzie oni. Idziesz na basen, a tam Cristiano Ronaldo, Sergio Ramos, wszyscy na wyciągnięcie ręki. Ale tak jak mówię, nie zastanawiasz się wtedy nad tym, bo to jest dla ciebie codzienność. Dopiero później przychodzi refleksja, jak wielkie to było wyróżnienie, tęsknisz za byciem tego częścią. Przez rok z moją drużyną trenował przecież Lucas Vazquez, miałem okazję grać z Moratą, z Nacho, z Mariano, który gra teraz w Olympique Lyon.
W Realu spędziłeś pięć lat, czułeś choć przez moment, że masz szansę na jakiś pojedynczy występ, na debiut w pierwszej drużynie?
Nie, nigdy. To jest bardzo skomplikowane. Wiedziałem, że bardzo daleko mi do tego. Ale miałem szczęście spędzać dużo czasu z pierwszą ekipą, bo pierwsza i trzecia drużyna miały bardzo dobre relacje, dlatego miałem szczęście potrenować z gwiazdami. Mnie udało się to za Mourinho. Byłem wtedy bardzo szczęśliwy. Ale to wszystko.
Słyszałem, że kiedyś zagadał do ciebie sam Cristiano Ronaldo.
(śmiech) Zdarzyło się, to prawda. Pierwszy zespół grał na Balaidos z Celtą Vigo, my w tym czasie graliśmy z jednym z pobliskich zespołów, więc po meczach wracaliśmy jednym samolotem. I ja i Ronaldo strzeliliśmy wtedy dwie bramki dla swoich drużyn. Tak, wiem, brzmi nieprawdopodobnie, ale serio strzeliłem dwa gole w jednym meczu. Cristiano podszedł do mnie i spytał: – Co tam? Jak tam? Trudno mi było wydusić z siebie pół słowa, powiedziałem tylko, że dobrze, a on na to: – Słyszałem, że strzeliłeś dwa gole, ja też. Ciężko mi było w ogóle coś odpowiedzieć, to było dla mnie tak ogromne przeżycie, że wydukałem tylko jakieś „dzięki”.
To taki człowiek, na jakiego się go kreuje? Zapatrzony w siebie, zarozumiały…
Kompletnie nie. Dużo się o nim mówi, robi się z niego narcyza, ale to normalny gościu. To najbardziej pomocny, najbardziej otwarty ze wszystkich piłkarzy pierwszego zespołu, z jakimi miałem kontakt. Miałem styczność z Marcelo, z Pepe, ale to właśnie Ronaldo podchodził do nas z największą chęcią do pomocy. Był niezwykle sympatyczny, w życiu nie powiedziałbym, że to ktoś zapatrzony w siebie. Zawsze mówił nam „cześć”, nigdy nie zadzierał nosa…
Przez jakiś czas trenował cię Zinedine Zidane. Co sobie pomyślałeś, jak wszedłeś do szatni, a tam Zizou?
Znałem Zidane’a widywałem jeszcze podczas treningów trzeciej drużyny, znałem go, ale jak dowiedziałem się, że będzie moim trenerem, byłem zaskoczony. Czułem ogromny szacunek No ale wiadomo, z czasem się przyzwyczaiłem do tego, że tak wielka postać jest jednocześnie moim trenerem, człowiekiem jak każdy inny.
To bardziej trener-szef, czy kumpel, jak się o nim mówi?
Zdecydowanie to człowiek bardzo otwarty, z którym można porozmawiać absolutnie o wszystkim. Jednak w roku, w którym nas trenował, wymagał bardzo wiele, podchodził do codziennej pracy w klubie bardzo poważnie. Był bardziej szefem niż kolegą. Nie mówiliśmy mu na „ty”, był między nami spory dystans. Nie mieliśmy tak dobrej relacji, jaką teraz można zauważyć między Zidanem a zawodnikami pierwszej drużyny.
Zidane w ogóle potrafi się wkurzyć? Jako trener nie dał się poznać z takiej strony.
Oj tak. Myślałem, że to raczej spokojny człowiek, ale był mecz, kiedy rzucał butelkami z wodą po wejściu do szatni w przerwie. Potrafił się wściec, kiedy ktoś nie robił na boisku tego, czego on od niego wymagał.
Nikogo po słabszym meczu nie zaatakował jak Materazziego?
(śmiech) Nie, nie.
Lubił wam opowiadać o swojej karierze?
Kiedy był trenerem, często przyprowadzał znanych piłkarzy, żeby przeprowadzali pogadanki z drużyną. Pewnego dnia przyprowadził Ronaldo, tego brazylijskiego, który opowiadał, że on sam dużo wychodził na imprezy, sporo przebywał z kobietami… Ale nam radził, żeby tego nie robić, żeby koncentrować się na piłce. Powiedział, że gdyby mógł, to wszystko zrobiłby inaczej. Trochę nas to zszokowało, bo przecież mimo takiego, a nie innego stylu życia, jego kariera była bardzo udana. I możliwe, że gdyby tak nie postępował, to mogła się tak nie potoczyć. Sam Zidane z kolei często opowiadał nam jakieś ciekawostki ze swojego życia – jak to, że gdy poszedł do Juventusu, spotkał go niemały szok, kiedy przez półtora godziny ani razu na treningu nie dotknął piłki, dużo zajęć sprowadzało się do ćwiczeń fizycznych, do pracy nad taktyką.
Podczas treningów popisywał się umiejętnościami piłkarskimi?
Tak, wiele razy pokazywał nam jakieś sztuczki, słynną ruletę. Nie raz przebierał się razem z nami i uczestniczył w zajęciach, grał z nami. Mimo swoich czterdziestu paru lat, nadal miał to coś. Jak wchodził do dziadka, to nadal był jednym z najlepszych.
Dostałeś od niego jakieś wskazówki, które pamiętasz do dziś?
Nic szczególnego, nie był to zawodnik z mojej pozycji, więc też ciężko mówić o jakichś mentorskich wskazówkach. Raczej generalne, by grać prosto, by spokojnie wyprowadzać piłkę, rozszerzać grę do boku – takie rzeczy. Żadnej osobistej wskazówki, którą do dziś bym pamiętał, od niego nie dostałem.
Znajdujesz pomiędzy Zidanem-trenerem a Marcinem Broszem jakieś punkty wspólne?
Niewiele, powiedziałbym, że praktycznie nic. Brosz musi widzieć więcej, dostrzegać szerszą perspektywę. Zidane miał jednak do dyspozycji zawodników o wielkich umiejętnościach, wysokiej jakości, zdolnych w pojedynkę zrobić coś genialnego na boisku. U Brosza z kolei siłą jest drużyna, on musi patrzyć na nas, jako na całość, żebyśmy funkcjonowali w zespole. Bez tego, bez jedności nie damy rady odnieść sukcesu. Trudno więc porównywać wymagania, wyzwania, przed jakimi staje jeden i drugi, bo praca w Realu i praca w Górniku wymaga zupełnie innej optyki. Gdybym miał coś wskazać, to fakt, że obaj bardzo dużo dostrzegają na boisku.
Podobno nie musiałeś zostać piłkarzem. Czekała na ciebie też całkiem obiecująca kariera koszykarska?
Mając jedenaście lat w przerwie meczu mojego brata porzucałem trochę do kosza i zauważył mnie dyrektor sportowy drużyny Carlosa i zapytał, czy nie chciałbym pograć w jego zespole, bo podobno całkiem nieźle sobie radziłem. Zawsze wolałem jednak piłkę nożną i nie było chwili, żebym jednak chciał coś w tej kwestii zmieniać.
Nie żałujesz trochę, patrząc na to, jaką karierę ma twój brat (koszykarz hiszpańskiej Unicaji Malaga, wcześniej także Realu Madryt – red.)?
Ani przez moment. Robię to, co kocham i to, co lubiłem znacznie bardziej. To prawda, że brat grał w Eurolidze, w lidze ACB (najwyższa liga w Hiszpanii – red.), że odnosił naprawdę duże sukcesy. Można gdybać, wiesz, nie wiadomo, czy osiągnąłbym taki poziom, jak Carlos. No i wiesz, on grał w Eurolidze, ale dlaczego to ja miałbym za rok nie zagrać w Lidze Mistrzów z Górnikiem? (śmiech)
Słyszałem też, że corrida również nie była ci obca?
Tego się nie opowiada!
Musisz.
Jak byłem mały, miałem 4-5 lat, to bardzo chciałem być torreadorem, strasznie mi się to podobało, zawsze jak mama gotowała, to zakładałem miskę na głowę jako sombrero i udawałem, że jestem torreadorem. Nie miałem peleryny, więc zamiast tego używałem ręcznika i drewnianej łyżki jako laski. Zabawa w corridę skończyła się w momencie, kiedy zamiast trzasnąć laską „byka” Carlosa, który mi trochę uciekł, uderzyłem mamę, gdy spała. To był natychmiastowy koniec kariery. Teraz już nie lubię byków, ale jak byłem mały i oglądałem to w telewizji – chciałem być jednym z tych torreadorów.
Piłkarz Górnika Zabrze udający torreadora z wiadrem na głowie i koszykarz Unicaji Malaga grający rolę byka – trudno mi to sobie wyobrazić.
A tak właśnie było!
Jak w ogóle to się stało, że wylądowałeś w Górniku, w drugiej lidze kraju, w którym nigdy wcześniej nie byłeś?
To naprawdę ciekawa historia. Przez dwa lata nie grałem w piłkę, nie miałem drużyny, bo leczyłem kontuzję. W tamtym czasie nie miałem menedżera, tak jak mówię, nie miałem klubu, leczyłem poważną kontuzję. Było mi ciężko, bo jeśli dwa lata nie grasz, ciężko żeby ktoś cię chciał. Ale jakiś człowiek, którego wcześniej nie znałem, napisał do mnie na Facebooku. Jego kolega z Polski, który zna Marcina Brosza, słyszał, że Brosz szuka zawodników do swojego klubu. Tak to właśnie poszło. Trener zdecydował się dać mi szansę. Nie znałem historii, nie wiedziałem, co to za klub, ale pomyślałem sobie: a co mi tam, spróbuję. Przez dwa tygodnie uczestniczyłem w treningach, testowali mnie, no i jestem. Zawsze, jak sobie o tym myślę, to mam przyjemne dreszcze – rok temu nie miałem klubu, w ogóle bym nie pomyślał, że moje życie będzie dziś tak wyglądać.
Przyjechałeś tutaj i musiałeś zauważyć, że Zabrze to nie żaden Madryt ani inna urokliwa hiszpańska mieścina…
Mnie się Zabrze bardzo spodobało! Powiedziałem do Pauli, mojej dziewczyny: Paula, musimy tu zostać!
Wiesz, że to nie jest miasto cieszące się jakąś wybitną sławą?
Ja tutaj jestem szczęśliwy, naprawdę, od pierwszego dnia bardzo mi się tu spodobało. Zabrze daje mi wszystko, czego mógłbym chcieć. Jak przyjechałem, było trochę zimno, jakieś -7 stopni i trochę zacząłem się zastanawiać, czy to mój klimat. Ale dziś widzę, że tutaj spełniłem swoje marzenia. Gry przed niesamowitą publicznością. Wcześniej nie znałem Górnika, nie znałem Zabrza, ale ta atmosfera wokół klubu jest czymś, w czym nie da się nie zakochać. W ogóle nie ma porównania między kibicami Górnika, a kibicami w Hiszpanii. Jak wychodzę z szatni to widok jest super, szkoda tylko, że czwarta trybuna nie jest dokończona, bardzo bym tego chciał. Jestem pewny, że też byłaby na naszych meczach pełna.
Mówi się, że zawodnikom z niższych lig hiszpańskich, którzy trafiają do Polski bardzo podoba się to, że się ich tu rozpoznaje. Że w kraju nie mogli liczyć na to, że ktoś ich pozna, a tutaj jest inaczej.
Czasami zdarza się, że ktoś mnie rozpozna, ale nie powiedziałbym, że dużo częściej niż w Hiszpanii. Ale wolę, żeby mnie nie rozpoznawali, jestem raczej zawstydzony takimi sytuacjami, nie szukam wielkiej sławy, popularności. No chyba, że dzieciaki. Lubię spotkania z młodymi kibicami. Bardzo wtedy żałuję, że nie znam języka, bo chciałbym z nimi pogadać, pożartować, a mogę w zasadzie tylko powiedzieć: piątka! i przybić piątkę.
Jak w ogóle twój polski?
Uczę się, ale to nie taka prosta sprawa. Boiskowe słówka rozumiem, coś tam potrafię powiedzieć. Spokojnie. Krok po kroku (śmiech). No i mam lekcje o 8 rano, to nie jest najlepsza pora na naukę języka. Kiedyś byłem dobrym uczniem, teraz mniej (śmiech). Jak nie umiem się porozumieć, to po prostu dużo się uśmiecham. Mam taki defekt, że nawet jak nie jestem szczęśliwy, nie mam najlepszego dnia, to i tak cały czas się uśmiecham.
Wiesz, że Nenad Bjelica twierdzi, że nauka języka kraju, w którym pracujesz, to oznaka szacunku dla jego ludzi, kultury? On po polsku mówił po stu dniach tutaj.
Jest Chorwatem, nie? No właśnie, jemu jest łatwiej, bo wasze języki są trochę podobne. Ale mam podobne zdanie, trzeba szanować ludzi, język i kulturę kraju, do którego się przyjeżdża.
Umówimy się w takim razie, że za dwa lata zrobimy wywiad w całości po polsku?
Okej!
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
Z hiszpańskiego tłumaczyła MARTA KĄDZIOŁKA
fot. FotoPyK/400mm.pl