Wynik, który zmienia niewiele, a właściwie nie zmienia niczego. Jeśli Bayern chciał przypieczętować na własnym boisku swoją dominację nad resztą ligi, to jej nie przypieczętował. Jeśli Borussia miała wysłać sygnał ostrzegawczy, że wraca do walki o tytuł i postraszyć lidera z Monachium, to nie postraszyła. W Dortmundzie znów będą żyli tylko nadzieją, że powtórzy się rok ubiegły – BVB zacznie punktować seriami, a Bayern potykać o własne nogi.
To nie był wielki, emocjonujący mecz. Sporo w nim było przepychanek, walki i twardej gry, aczkolwiek bez odpałów w stylu Golańskiego czy Wróbla. Obie drużyny sprawiały wrażenie jakby bały się wyłożyć karty na stół, ruszyć do przodu i otworzyć. Jedni i drudzy spokojnie rozgrywali piłkę, grali ostrożnie, byle tylko nie popełnić głupiego błędu, nie narazić się na żaden kontratak. Jak już raz tuż przed przerwą pomylili się gospodarze, to gola do szatni mógł załadować Marco Reus. Niestety, w pierwszych 45 minutach to by było chyba na tyle. Gdyby mecz skończył się już wtedy, gdyby piłkarze postanowili nie wracać na boisko, to nikt by się nie obraził. No, bo po co się męczyć?
Bawarczycy w tym meczu wrzucili wyższy bieg tylko dwukrotnie. Najpierw po godzinie gry, kiedy śmielej zaatakował Franck Ribery, częściej piłki w polu karnym dostawał Mario Mandzukić, a sprawy w swoje ręce wziął Toni Kroos. Zwiódł jednego rywala, zwiódł drugiego i uderzył nie do obrony. Tak długo na pierwszego gola Bayern w tym sezonie jeszcze nie czekał i kiedy wydawało się, że dobije rywala, to pozwolił mu odpowiedzieć. Strzał Mario Goetze i… nici z 14-punktowej przewagi. Gospodarze rzucili się do ataku jeszcze w końcowych minutach. Weidenfeller broni po raz pierwszy (sam na sam z Gomezem), Weidenfeller po raz drugi (próba przelobowania prze Muellera) i Weidenfeller po raz trzeci (główka Martineza). W tej ostatniej sytuacji bramkarz BVB ratuje tyłek swoim kolegom, jak stwierdził Andrzej Juskowiak, interwencją sezonu. Bo Borussia urwała dziś punkty faworyzowanemu Bayernu właśnie dzięki Weidenfellerowi.
Wkład Polaków w ten wynik raczej jest symboliczny. Akcje mistrzów Niemiec napędzał głównie duet Reus-Goetze, a trzeci z ofensywnej trójki Kuba Błaszczykowski był mało widoczny. Sprawiał wrażenie, jakby po niedawnej kontuzji wciąż nie mógł się odnaleźć – zszedł z boiska jako pierwszy. Mocną obstawę miał też Robert Lewandowski, którego ani na krok nie odstępowali obrońcy Bayernu i skutecznie wyłączyli go z gry. I kiedy w ostatniej akcji Lewy w końcu mógł coś zrobić, to fatalnie wyprowadził kontratak, w prosty sposób tracąc piłkę. Dziś defensorzy Bayernu nakryli go czapką… Brawa należą się Łukaszowi Piszczkowi, który tym razem wyjątkowo miał skupić się na grze obronnej. A konkretnie nie pozwolić przesadnie rozpędzić się Franckowi Ribery’emu, głównemu motorowi napędowemu. Zadanie wykonane. Będący na trybunach Waldemar Fornalik zapewne chciałby mieć w swojej reprezentacji tak grającego w defensywie Piszczka.
