Nieskromnie powiem: to ja zapracowałem na cały ten deal Wojciechowskiego…

redakcja

Autor:redakcja

23 listopada 2012, 18:24 • 12 min czytania

O konieczności przemodelowania Lechii, Sazankowie, który miał w kolanie śrubę jak od czołgowej gąsienicy, Yahayi, który przyjechał z Belgii z cytrusami, transferze Traore, dealach Wojciechowskiego, Wszołku za dziesięć piłek czy o zakończeniu trenerskiej kariery w Lechii – obszerna rozmowa z Bogusławem Kaczmarkiem. Zapraszamy!

Nieskromnie powiem: to ja zapracowałem na cały ten deal Wojciechowskiego…
Reklama

Przychodząc do Lechii zapowiedział pan, że musi przemodelować tę drużynę. Niektóre rzeczy wywrócić do góry nogami, jak w Feyenoordzie, nad którym pracowano lata, żeby znów „odpalił”. Usłyszał pan od właściciela zapewnienie, że ma na to dość czasu?
– Przede wszystkim, żebyśmy się dobrze zrozumieli – Lechia to nie jest dla mnie zwykłe miejsce pracy. To jest mój klub, w którym spędziłem długie lata i odchodząc z niego zostawiłem po sobie duży majątek w postaci zawodników, których albo ściągnęło się z niższych lig albo wyszkoliło od podstaw. Później ci piłkarze poodchodzili, zdobywali puchary, mistrzostwa kraju, grali w europejskich pucharach z innymi zespołami…

W porządku, ale dziś już nikt nie trzyma trenera w klubie za dawne zasługi. Nie żyjmy wspomnieniami. Lechia nadaje się do przeróbki tu i teraz.
– Pan Kuchar przedstawił mi ściśle określone warunki pracy. W sposób jednoznaczny, a znamy się trzydzieści lat, poinformował mnie, że mamy takie, a nie inne – mocno ograniczone – możliwości finansowe. W przeszłości udostępnił ludziom, którzy zarządzali klubem wiele milionów złotych. To nie wypaliło i teraz musimy zastosować wariant oszczędnościowy. Przedstawiłem mu własną, szczegółową wizję. Przez dwadzieścia lat jeździłem po Polsce i nigdzie więcej już się ruszać nie zamierzam. Kupiłem mieszkanie w Gdańsku i właśnie w Lechii zamierzam dokonać swojego trenerskiego żywota.

Reklama

Mam rozumieć to jako otwartą deklarację – albo praca w Lechii, albo emerytura?
– Dokładnie. Powiedziałem to jasno panu Kucharowi, choć jednocześnie mam świadomość, że muszę przeprowadzić zespół przez bardzo trudny okres. Każdy klub powinien mieć swoją tożsamość. A tożsamość to ludzie w nim pracujący. Nie jestem ani rasistą, ani nacjonalistą, ale uważam, że ostatnie siedem lat w Lechii zostało zupełnie zaprzepaszczone. Od kiedy szansę dostał Marcin Pietrowski, nie udało się wypuścić w świat ani jednego wychowanka. Zwykle przyjeżdżał sam szrot piłkarski…

Powiedzmy sobie szczerze – do dziś Lechia nie jest od niego wolna.
– Niektórzy mają jeszcze podpisane kontrakty na dwa, trzy lata i nie chcą się stąd ruszać. Bo i po co? Tu jest ciepełko, tu jest rarytas. Niedawno kupiono na przykład Białorusina Sazankowa, który miał w kolanie śrubę jak od czołgowej gąsienicy. Ktoś wydał na niego 400 tysięcy euro. Pomyłki oczywiście się zdarzają. Nie ma patentu na mądrość, ale nie może być tak, że każdy transfer nazywa się „pomyłka”. Dwunastu ludzi już odeszło. Nie liczę Wilka, Koseckiego czy Lukjanovsa, którzy mieli pozytywny wpływ na zespół, ale kilku jeszcze ciągle funkcjonuje w tej drużynie. Niektórym, myślę, się to niedługo skończy.

W porządku, ale przecież jeszcze moment i pana nabytkom – Rasiaka czy Andreu też trzeba będzie przykleić łatkę transferowej pomyłki. Na razie nie dają rady.
– Co innego, kiedy robi się błąd z konieczności, bo nie ma się środków, a co innego, kiedy trwoni się pieniądze. Transfery Rasiaka i Andreu podsumowuje jedno hasło – okazja. Mieli karty na ręku, żadnych zobowiązań w stosunku do menedżerów. Poza tym, to nie są przypadkowi ludzie.

Obiecywał pan, że przywróci Rasiaka do świata żywych.
– Staram się to zrobić. Brałem go do Lechii pod tym kątem, że będę miał dwa mocne skrzydła z Wilkiem i Koseckim, a Rasiak będzie żył z ich crossowych podań. Niestety, rzeczywistość jest dziś inna. Trzeba było zmienić organizację gry na taką, która Grześkowi nie odpowiada.

A Andreu?
– Miałem go na co dzień w Polonii Warszawa i był jednym z lepszych pomocników. Poza tym to chłopak bez żadnych finansowych zobowiązań. Podkreślam – wszystko, co mamy obecnie w Lechii to jest jakaś okazja. Ricardinho skończył się kontrakt w Płocku, więc mógł przyjść do nas na zasadzie wolnego transferu. To samo Jarek Bieniuk, który rozwiązał umowę z Widzewem. Sięgnąłem po niego, bo taki doświadczony człowiek był mi potrzebny – żeby robić wynik na potrzeby bieżące, ale też na bazie takich ludzi wprowadzać do zespołu młodzież. Tak, jak kiedyś do składu Dyskobolii wchodzili Mila czy Przyrowski, otoczeni opieką Wieszczyckiego lub Liberdy. Chłopaków, którzy byli w tamtym czasie wzorem dla młodych.

Marek Motyka powiedział kiedyś, że w swojej trenerskiej karierze zawsze prowadził tylko polonezy. Nigdy nie dostał w ręce mercedesa. I z panem jest podobnie – takim jedynym mercedesem była chyba właśnie Dyskobolia.
– Była, oczywiście. Tyle że odchodząc z Grodziska, po dwóch latach pracy, zostawiłem zespół, z którym Radolsky zebrał wszystko, co najlepsze – ogrywając Herthę czy Manchester City. Dostał gotową drużynę z Kriżanacem, Przyrowskim, Sobolewskim, Wieszczyckim, Niedzielanem, Rasiakiem, Moskałą, Milą. To był właśnie mercedes – zespół samograj.

Czyli zgadza się, że to był pana trenerski top. Poza tym głównie drużyny, które „miały potencjał, by zajmować góra siódme, ósme miejsce”. Cytuję pańskie słowa.
– Pracowałem w dziwnych czasach. Prowadziłem z reguły kluby biedne. Większość miała problemy finansowe, a niektóre, jak Sokół Pniewy, Stomil Olsztyn, GKS Katowice nawet zbankrutowały. Do dziś mam cztery wyroki sądów pracy, których nie jestem w stanie wyegzekwować, bo nie ma umocowań prawnych, które pozwoliłyby odzyskać zarobione w tych klubach pieniądze. Ale ja tego nie żałuję i nie żałują piłkarze, którzy tam ze mną pracowali, bo uważam, że zostawiłem po sobie grupę siedmiu, ośmiu zawodników, którzy…

„Którzy dzięki mnie szli do lepszych klubów i zarabiali dobre pieniądze”.
– Tak, szli i zarabiali. Dzięki swojej pracy i zaakceptowaniu drogowskazu, jaki im wskazałem. Stracili pieniądze w jednym klubie, ale odzyskali w innym. Wcześniej inwestując w siebie – przez parę miesięcy nie dostając wypłaty.

Kto jest dziś takim materiałem w Lechii? Podobno Machaj złapał już lekką sodówkę.
– To nieprawda. Chłopak jeszcze niedawno przez osiem miesięcy nie grał w piłkę. Został odrestaurowany, zagrał trzy, cztery dobre mecze. Zrobiła się zawierucha, komentarze, że mógłby zadebiutować w kadrze. Materiałem jest na pewno, ale daleka jeszcze przed nim droga.

Na ligową karuzelę wskoczył też Kacper فazaj, ale ludzie będący trochę bliżej klubu twierdzą, że w Młodej Ekstraklasie jest jeszcze przynajmniej dwóch chłopaków, którzy rokują przynajmniej równie dobrze albo i lepiej. Co pan na to?
– Wiele w tym racji, ale sam talent to nie wszystko. Trzeba dla tych chłopaków najpierw znaleźć miejsce i sprzyjające okoliczności. Jak za dużo dzieci odkryjemy w jednym czasie to się poprzeziębiają, bo kołdra okaże się za krótka. Trzeba złapać odpowiedni moment.

Wie pan, ja nie jestem w Lechii tylko szkoleniowcem pierwszego zespołu, ale głównym trenerem w klubie. Co tydzień we wtorki i czwartki spotykamy się z opiekunami wszystkich grup – juniorów młodszych, starszych, Młodej Ekstraklasy, trzeciej ligi i staramy się zagospodarować osiemdziesięciu zawodników. Prowadzę nawet indywidualne treningi z utalentowanymi czternastolatkami. Ł»yję zgodnie z planem.

Ostatnie siedem lat bez pracy w roli pierwszego trenera to też był element planu?
– Był.

Proszę wybaczyć, ale nie uwierzę.
– Przecież przez dwa lata pracowałem w reprezentacji. Potem prawie rok spędziłem w różnych układach w Polonii Warszawa i nieskromnie powiem, że zapracowałem tam chyba na cały deal Wojciechowskiego. To ja wynalazłem Mierzejewskiego, którego później sprzedał za 5,3 miliona euro. Co więcej, z mojej inicjatywy do Polonii trafił Wszołek, który grał najpierw w Gdańsku, skąd odszedł do Wisły Tczew za… dziesięć piłek. Wspólnie z Jerzym Klockowskim, wiceprezesem u Wojciechowskiego, spotykaliśmy się z matką Wszołka i na bazie tych rozmów powstał jego kontrakt. Wie pan, ja zawsze byłem skautem sam dla siebie. Nie korzystałem z porad menedżerów, którzy nieraz tak załatwiają swoje interesy, że ich prowizja wynosi pięć razy więcej niż pensja zawodnika.

No, Moussę Yahayę to chyba panu kiedyś podrzucono.
– Moussa to zupełnie inna historia. Jeśli mamy trochę czasu to opowiem. Trenowałem akurat Sokół Pniewy i chciałem wziąć młodego chłopaka do gry z przodu. Było takich dwóch, obaj z drużyny Skorży – ówczesnego mistrza Polski juniorów. Któregoś dnia rozmawiam jednak ze Zdzichem Kapką i on mi mówi:
– Słuchaj, jest tu jeszcze taki niezły murzyn.
– No, dobra, niech będzie murzyn. Już dwóch z Zimbabwe mam, będzie do kompletu.

Jego opiekunem był niejaki Lou Sambou, który prowadził bar w Krakowie. Elegancki facet – złote oprawki okularów, czarna teczka, markowy zegarek. Doktorant z AGH. Dzwonię do niego i mówię, że chciałbym tego Yahayę, a ten na to, że on go wcale nie reprezentuje. W końcu okazało się, że do Polski przywiózł go facet, który w Nowej Hucie był trenerem ping-ponga. Miał udziały w firmie transportowej „Euro-Africa Export” i tego biednego Yahayę dostał w rozliczeniu… w transporcie, razem z cytrusami z Belgii. Na początku wysyłali go po kilku mniejszych klubach. Wziąłem go na trening indywidualny i zaraz zobaczyłem, że coś z niego będzie. Doradzałem prezesowi, żeby go wykupił, ale on kręcił nosem – że to murzyn, że nie wiadomo, że ryzyko. W końcu został więc tylko wypożyczony, a zaraz po tym uznano go piłkarzem marca i kwietnia według rankingów „Piłki Nożnej”. Wtedy pana prezesa już na Yahayę stać nie było. Poszedł do Hutnika Kraków, zagrał kapitalny dwumecz z Monaco, w którym robił dżem z rywali i wyjechał. Przejęło go dwóch ludzi, którzy wywieźli go do Albacete, ówczesnej filii Realu Madryt. Dostali za niego więcej niż Feyenoord zapłacił za Dudka.

Tak daleko odpłynęliśmy, że aż nie wiem jak wrócić, a jest jeszcze kilka tematów. Na przykład to, że przychodząc do Lechii udzielił pan wywiadu, w którym przekonywał, że odrzucił wcześniej kilka ofert, bo niektórych rzeczy robić nie chciał, a niektórych nie wypadało. Co to de facto oznacza?
– Uważałem, że jestem już w takim wieku, że czas zadbać o zdrowie, o rodzinę, wnuki.

A może ciężko się przyznać, że po prostu telefon nie dzwonił?
– Nie, miałem jakieś propozycje. Tyle że nauczony przykrym doświadczeniem nie chciałem się pakować w kolejne kłopoty. Iść do następnych mało stabilnych klubów i walczyć o miejsca w dole tabeli. Nie chciałem tego. Postawiłem sobie za cel powrót do Lechii.

W Polonii trzeba było się trochę płaszczyć przed chlebodawcą.
– Absolutnie się nie zgadzam. Powiem panu więcej – byłem chyba jedynym trenerem, który powiedział Wojciechowskiego prosto w oczy, że godność i szacunek dla drugiego człowieka są większą wartością niż jego pieniądze. Zaprosił mnie na rozmowę. Myślał, że z pokorą wysłucham jego pomysłów i wrócę do pracy. Niestety, tego nie zrobiłem, dlatego spotkaliśmy się w sądzie.

Mimo wszystko, te pana wyloty i powroty z Polonii budziły pewien niesmak.
– Wiceprezesem u Wojciechowskiego był Jurek Klockowski, z którym znamy się od lat. To on mnie namówił do powrotu. Nie zamierzałem być po raz drugi trenerem – chciałem zorganizować w klubie piłkę młodzieżową jako szef wyszkolenia. W zamyśle miał nawet powstać w Markach ośrodek szkolenia piłkarskiego. Tyle że w sztabie trenerskim, jaki zażyczył sobie prezes, byli w tym czasie Holendrzy. Potrzebowali człowieka, który czasem coś przetłumaczy, poprowadzi odprawy. Zaakceptowali moją osobą i wciągnęli mnie do sztabu.

Wcześniej zasięgnęli też chyba opinii o swoim przełożonym i wzięli kasę z góry.
– Leo Beenhakker mógł im to podpowiedzieć, nie można wykluczyć. Ale wracając do mojej pracy trenerskiej w Polonii, chciałbym przypomnieć, że zostałem zwolniony w momencie, gdy wygraliśmy trzy mecze w lidze, byliśmy na trzecim miejscu i awansowaliśmy do półfinału Pucharu Polski. To nie była więc kwestia braku wyniku, tylko różnica zdań na temat przydatności niektórych zawodników. Doradcy pana Wojciechowskiego wprowadzali go w różne maliny, dziwne kominy płacowe i widać jak to się skończyło.

Na ile Wojciechowski był podobny do Drzymały, dla którego też pan pracował?
– Drzymała przede wszystkim na początku nie miał drużyny. Piłkarze przyjeżdżali całymi wagonami i wysiadali jak z tramwaju. Przegoniliśmy wielu nierobów, ludzi z towarzystwa unikania roboty, a za nich ściągnęliśmy poważnych zawodników. Ale wie pan, Wojciechowski i Drzymała to różnica dwóch długości kajaka. Dwaj zupełnie różni ludzie. Z JW musieliśmy się nawet spotkać w sądzie, bo najpierw wyrzucił mnie z roboty, a później wynajął kancelarię prawną, która miała udowodnić, że to ja porzuciłem pracę. Pomieszanie z poplątaniem. Rok czasu działał różnymi sposobami, ale w końcu wygrałem. Zresztą, zostawmy temat Polonii, nie ma już do czego wracać.

Możemy płynnie przejść do Legii. Przy okazji meczu z nią powiedział pan, że Ljuboja to artysta futbolu. Czy Razack Traore to w polskich realiach również dla pana ktoś taki?
– O ile zawsze byłem zwolennikiem ograniczenia liczby obcokrajowców w polskiej lidze, o tyle tacy ludzie jak Ljuboja wprowadzają do niej inną jakość. Są też doskonałym materiałem poglądowym. Przy Ljuboi grać w piłkę nauczy się kilku innych chłopaków – Kosecki, Ł»yro, Wolski, Furman, فukasik. Tak, jak przy Traore – cała czereda naszych młodzieżowców. Na polskie warunki są to z pewnością gracze wybitni, tyle że dzieli ich dziesięć lat życia. Uważam, że Razack w przyszłości ma szansę być nawet lepszym zawodnikiem od Serba.

Mówiliśmy na początku o przemodelowaniu drużyny, ale czy to nie jest tak, że samemu Razackowi trzeba było trochę przemodelować myślenie? Sezon temu był w Gdańsku tylko ciałem. Myślami już daleko w jakiejś innej lidze. Teraz po nim tego nie widać.
– Kwestia dotarcia do zawodnika. Wrócę tu jeszcze do tematu Yahayi, o którym rozmawialiśmy. Moim zdaniem w tamtych czasach to był piłkarz o większym potencjale i od Traore, i od Ljuboi. Zawodnik kompletny, biorąc pod uwagę warunki fizyczne, motoryczne, technikę, szybkość oraz wiek. Piłkarsko dysponował wszystkim, co najlepsze, ale miał problemy. Wiadomo: z używkami. Razack natomiast jest w pełni świadomym zawodnikiem, z którym udało się znaleźć wspólny język. Przekonałem go do ściśle określonego sposobu pracy i zachowań na boisku. Kiedyś nie był w Lechii osobą dobrze postrzeganą przez resztę drużyny, jego jakość boiskowa też była mocno dyskusyjna. Myślę, że teraz się to zmieniło. Pracowaliśmy z nim przez siedem tygodni. Poddał się całej diagnostyce – w zakresie fizjologii, biochemii, motoryki. Wcześniej albo go w krzyżu rwało, albo go w kolanie ssało, ale ja mu powiedziałem – są granice, których we współpracy ze mną przekroczyć ci nie wolno. Jeśli to do ciebie nie przemawia, już w grudniu się rozejdziemy.

Tak czy inaczej, trzeba się z tym liczyć.
– I ja muszę z tym żyć. Ostatnio kilku pańskich kolegów w momencie, kiedy byłem z Traore na siłowni, zadzwoniło do mnie, że podpisał kontrakt we Frankfurcie. Operowali nawet dokładnymi sumami, na co ja im mówię: „panowie, muszę was rozczarować, bo właśnie skończył zajęcia na siłowni”. Ogólnie rzecz biorąc, trzeba żyć z Razackiem i bez Razacka. Mecz w Chorzowie był przykładem, że w innym układzie personalnym też sobie radzimy.

Dobra oferta finansowa do niego jednak poszła. Klub chce przedłużyć kontrakt.
– Poruszamy się w ściśle określonych realiach finansowych, ale powiedziałem panu Kucharowi: sprawiedliwie, to nie zawsze znaczy po równo. Trzeba zaakceptować, że niektórzy zawodnicy zasługują na nieco więcej. Ale czy nas będzie stać, to dopiero czas pokaże. Na razie powiedziałem: Razack, skup się na każdym z ostatnich meczów. Ja – mam nadzieję – pomogłem tobie. Ty pomóż mnie. Każde z tych spotkań jest twoją wizytówką.

Rozmawiał M

Najnowsze

Niemcy

Potulski rośnie w siłę, ale Mainz bez zwycięstwa w polskim meczu

Wojciech Piela
0
Potulski rośnie w siłę, ale Mainz bez zwycięstwa w polskim meczu
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama