W poprzedniej kolejce wygrywasz 5:0. W środku tygodnia zostajesz półfinalistą krajowego pucharu. A w weekend czeka cię mecz z zespołem, który od czterech kolejek, tydzień po tygodniu, dostaje w pędzel, w dodatku gra bez swojego lidera. Logicznym więc wydaje się przejęcie kontroli nad meczem, poczynania znamionowane pewnością siebie i spokojem. Tylko że ekstraklasa nie raz pokazywała już, że z logiką, to zbyt wiele wspólnego nie ma.
To Arka miała emanować pewnością siebie. To Wisła powinna była zmagać się z presją towarzyszącą każdemu zespołowi, któremu po zdobyciu 0 na 12 punktów w ostatnich meczach zaczyna palić się w tyłku. I choć pierwszych kilka minut zdawało się zwiastować mecz zgodny z tymi oczekiwaniami, było dokładnie odwrotnie.
Kolektywnie Wisła zagrała bodaj najlepszy mecz w tym sezonie. Nie dało się odnaleźć w jej szeregach słabego punktu. Było tak dobrze, że nawet mający na koncie sporo baboli Kiełpin dziś bronił w niemożliwych sytuacjach. Czy to strzał z jakichś trzech, może czterech metrów Rubena Jurado, czy sytuację sam na sam z Hiszpanem, czy uderzenie ze skraju pola karnego Piesio, które przyjął (dosłownie) na klatę. Tak dobrze, że nawet zwykle oszczędnie gospodarujący siłami Stilić zdawał się pokonać więszy niż zwykle dystans w biegu. Choć – jak ustalili panowie Gleń i Jagoda – może to dlatego, że w Płocku było dziś tak zimno.
Prawdziwy popis dał jednak duet Kante-Merebaszwili. Gruzin oczywiście, jak to on, swojej sytuacji bramkowej na gola zamienić nie potrafił. Ale już gdy zabierał się za kreowanie ich partnerom, wypadał jak zawodnik z lepszego piłkarskiego świata. Mógł spokojnie skończyć mecz z dwiema asystami, jednak po golu Kante Marcjanik wybił piłkę z linii bramkowej (a może z bramki?). Skończył z jedną – przy golu na 2:0 Vareli, pozostawiając mu tylko skierowanie piłki do pustej bramki – a także z wypracowanym Urugwajczykowi karnym, którego jednak ten zmarnował.
Kante zaś zrobił dziś absolutnie wszystko, by nikt nie mógł mu zarzucić dwóch rzeczy, o które zwykle się go oskarża. Że marnuje sytuacje na potęgę, a także że długimi momentami jego gra jest zdecydowanie zbyt dyskretna. Dziś walczył w odbiorze za dwóch. To od jego przejęcia piłki od Łukasiewicza zaczęła się akcja na 2:0. To jego atak na Marcjanika, gdy ten odprowadzał futbolówkę do koszyczka Steinborsa, pozwolił wślizgnąć się pomiędzy dwóch arkowców i stanąć samemu przed pustą bramką, by otworzyć wynik.
Ale tak jak wspomnieliśmy już wcześniej, choć Kante i Merebaszwili wyróżniali się w grze Wisły Płock najmocniej, byłoby dużą niesprawiedliwością nie pochwalić pozostałych. Stefańczyk świetnie podłączał się na jednym skrzydle, Reca na drugim, obaj stwarzając przy tym przewagi na bokach i umożliwiając jeszcze więcej Vareli i Merebaszwilemu. Rasak z Szymańskim zawłaszczyli sobie środek pola. Łasicki z Dźwigałą w większości sytuacji nie dawali się rywalom przechytrzyć, czyścili właściwie wszystko, a ten drugi zdobył się nawet na uderzenie z 40 metrów z woleja, które sprawiło sporo kłopotu Steinborsowi.
Z kolei w zespole Arki nie sposób pochwalić kogokolwiek. Co z tego bowiem, że Ruben Jurado starał się pokazywać do gry wszędzie, skoro zmarnował dwie setki, które mogły odmienić Arce ten mecz? Co z tego, że Zbozień znów harował przy linii i nie dawał się ogrywać jak Socha, skoro z jego podłączeń się nie wynikało właściwie nic? Co z tego, że Steinbors obronił karnego Vareli, skoro wcześniej nie dogadał się z Marcjanikiem i zawalił gola na 1:0 dla płocczan?
Zespół po najbardziej przekonującym zwycięstwie w sezonie, po pogonieniu Sandecji piątką, gra więc dziś bodaj najbardziej bezbarwny mecz w rozgrywkach. A drużyna, która od czterech kolejek nie potrafiła ugrać punktów, popisuje się występem, po którym trudno szukać niedociągnięć. No i taka to jest liga.
[event_results 385440]