– Był taki moment, jak skończyłem grać, że miałem serdecznie dość piłki. I to w takim stopniu, że przestałem się nią interesować, że nie oglądałem żadnych meczów. Miałem to wszystko kompletnie gdzieś. Dwa lata wyjęte z życia piłkarskiego. Ale co więcej, było mi z tym wtedy dobrze – mówi w rozmowie z Weszło Tomasz Łapiński. Z byłym piłkarzem Widzewa i Legii, dzisiejszym ekspertem Polsatu rozmawiamy m.in. o parodyście Grajewskim, aktorstwie Wójcika, żartach z Hajty, niepodjętym wyzwaniu czy chęciach podjęcia pracy w trenerce.
Jakie jest to życie po drugiej stronie rzeki? Odnajduje się pan?
Cały czas jestem w tym samym miejscu, nie przeszedłem na drugą stronę. No, chyba, że na drugą stronę krzaków, bo na pewno nie rzeki.
Wcześniej był pan ocenianym, dziś jest oceniającym.
Różnica jest ogromna. Jak byłem oceniany, to byłem bezradny. Mogłem tylko czekać, co na mój temat napiszą i powiedzą, a sam na nic nie miałem wpływu. Oceniając, mogę mówić, co tylko chcę. Bez żadnych ograniczeń. Mogę powiedzieć, co myślę, czasem się pomylić, ale to wciąż będzie moje zdanie. Jest jeszcze odpowiedzialność za słowa, ale to tak jak u piłkarza z odpowiedzialnością taktyczną. Zresztą, mnie to raczej nie dotyczy, bo w nikogo nożami nie rzucam.
Dziś pan komentuje polską ligę, ocenia polskich piłkarzy, a jeszcze dwa lata temu w ogóle się tym wszystkim nie interesował. W jednym z wywiadów przyznał pan: „Za mało tej ligi oglądam. Generalnie – skróty meczów. Ile można oglądać piłkę? Puchary, Liga Mistrzów, ligi zagraniczne, ekstraklasa, za dużo tego.”
Był taki moment, jak skończyłem grać, że miałem serdecznie dość piłki. I to w takim stopniu, że przestałem się nią interesować, że nie oglądałem żadnych meczów. Miałem to wszystko kompletnie gdzieś. Dwa lata wyjęte z życia piłkarskiego. Ale co więcej, było mi z tym wtedy dobrze.
Skąd ta frustracja?
Przez trzy lata w Legii nie zagrałem nic, miałem za to trzy operacje Achillesa. W międzyczasie ostro dostałem po głowie i od dziennikarzy, i od kibiców Legii. Próbując jeszcze pozostać przy futbolu, zostałem drugim trenerem w Widzewie i wpadłem w niezłe bagno. To był ten upadający Widzew, gdzie nie było w ogóle pieniędzy, a był przychodzący na treningi Grajewski. Grajek-parodysta wyprawiał wielkie cuda, próbując choćby zorganizować nam jednostki treningowe czy wywrzeć różne naciski. Momentami było śmiesznie, bo przed Tomaszewskim to z kanciapy trenerskiej uciekałem – tyle miał do opowiedzenia – ale cały ten burdel w Łodzi… Dla mnie było już tego wszystko za wiele. Miałem dość taplania się w gównie.
Z jednej strony powiedział pan dość i rzucił wszystko w cholerę, a z drugiej – niezbyt potrafił znaleźć sobie w życiu miejsce.
To nie tak. Stwierdziłem, że pora spróbować w życiu rzeczy, na które nigdy nie było albo czasu, albo możliwości. Po tym, co przeszedłem, musiałem postawić grubą krechę i się odciąć. Potrzebowałem przerwy, potrzebowałem zresetować sobie czaszkę. A ja, niezależnie od tego, czy wróciłbym do piłki, miałbym swoje miejsce.
To po co pan wrócił?
Bo odchodząc na bok, nabrałem dystansu. Stwierdziłem, że czemu mam się kompletnie odcinać od tego, co robiłem przez połowę życia i chyba robiłem to całkiem nieźle. W końcu spotkałem się z kolegami, pokopaliśmy trochę piłkę, wspomnienia odżyły…
Zanim jednak pan wrócił, próbował odnaleźć siebie samego. Po to poszedł pan na rekolekcje ignacjańskie.
Może nie tyle siebie odnaleźć, co siebie zobaczyć. Kim jestem, jak przebiegało moje życie, jak się zachowywałem i zachowuję. To nie kwestia oceny, tylko ujrzenia swojego własnego obrazu i tego, ile ma on wspólnego z rzeczywistością. Okrągły tydzień spędziłem w całkowitym milczeniu, odcięty od świata, ciągłej pogoni za wszystkim. Miałem siedem dni na przemyślenia, na analizy. Myślę, że po raz pierwszy ujrzałem prawdziwego siebie… Samo pójście na rekolekcje było jednak decyzją ad hoc, kompletnie nieprzemyślaną. Już w chwili, jak ją podjąłem, zacząłem pukać się w głowę. Od razu stwierdziłem, że będę się tam czuł, jakbym przyleciał z kosmosu, ale… Instynkt zwyciężył. Podświadomie musiałem odpowiedzieć: tak, chcę się rozwijać, chcę poznać samego siebie.
Wyszedł pan odmieniony?
Myślę, że tak. Znam ludzi, którym rekolekcje nic nie dały i wrócili niezadowoleni. Znam też takich, którzy po trzy razy dziennie dzwonili sobie do koleżków. Cóż, nie każdy jest na takie przeżycie gotowy. Ktoś, kto idzie po raz pierwszy, nie do końca zna cel. Można coś sobie zakładać, ale nie znajdzie to odzwierciedlenia w rzeczywistości.
Pan był tylko na jednym, trwającym tydzień etapie, łącznie są jednak cztery.
Doradzają, żeby chodzić rok po roku. Po każdym etapie musi być przerwa na przygotowanie do kolejnego kroku, na przemyślenia. Ja ukończyłem fundamentalny tydzień, może kiedyś zdecyduję się na kolejne. Jakiś czas temu zamiast na kolejne rekolekcje poszedłem z mamą na pielgrzymkę, bo uznałem, że lepiej, jeśli ktoś w drodze się nią zaopiekuje. Te dziesięć dni marszu wiele mi dało. Miałem iść też w tym roku, ale nie dałem rady. Kontuzja.
Kontuzja?
Miałem „crasha” na Crossie… Nagrywamy z kolegami filmiki i tak się wówczas spiąłem, żeby „wyjść” jak najlepiej na hopce aż zapomniałem, że… zaraz jest zakręt. Położyłem się, dostałem silnikiem i miałem zbite śródstopie. Na pielgrzymkę nie zdążyłem. Ale samym Crossem jaram się niesamowicie. Polecam każdemu.
Sporo było tych pana hobby: MotoCross, poker, snowboard, wędkowanie, pisanie wierszy, fotografia. Zwyciężyła jednak piłka. Jak do tego doszło, że nagle wylądował pan po drugiej stronie tego krzaka?
Szczerze? Sam nie wiem. Podjąłem w życiu kilka decyzji odruchowo, bez żadnego namysłu, a potem okazywało się, ze były one bardzo trafne. Pamiętam, że podczas tego rozbratu z piłką zadzwonił Tomek Smokowski i spytał, czy wpadnę do studia. Tak. Na pewno? Tak. Ale na pewno?! I tak sześć razy… Odłożyłem słuchawkę i złapałem się za głowę – po cholerę ja tam pójdę? Skoro jednak powiedziałem A, to wypadało powiedzieć B. Wyszło sympatycznie.
Znalazł się pan po stronie dziennikarzy, ale kiedyś patrzył na nas zupełnie inaczej, krzywym okiem.
Bo ja byłem tym ocenianym, tym bezradnym. Dziwnie się wtedy zachowywałem, ale gdybym miał dzisiejszą wiedzę, to postąpiłbym inaczej. Ci młodzi, jak choćby Milik, dzisiejsze błędy zrozumieją dopiero za kilka lat. Potrzeba czasu, by dojrzeć w pewnych sprawach. Każdemu, kto wchodzi w kontakt ze światem mediów, radzę – miej dystans. Do siebie samego, do tego, co o tobie mówią, do całej otoczki. Dystans to podstawa. Trzeba umieć się odgrodzić, bo to przecież, mimo wielkich pieniędzy, tylko sport. Jeśli nie potrafisz się odciąć, jeśli nie masz dystansu, możesz nie osiągnąć sukcesu.
Umawiałem się ostatnio na wywiad z jednym z piłkarzy, ale zanim się zgodził, to wypalił: „Robicie na stronie szyderę i teraz chcecie ode mnie wywiad?!”
Z mediami nie ma sensu walczyć, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Bo co ten zawodnik mógł zyskać przez taką odpowiedź? Co chciał osiągnąć poprzez strzelenie focha? To już nie można się wyluzować i przyjąć podobny ton rozmowy? Wywiadem, nawet jeśli trochę by się powygłupiał, zyskałby w oczach innych. Ale on jest zdania, że jeśli zaśmieje się z siebie samego, to niżej będą go oceniali.
Dystans pokazał Łukasz Trałka, śmiejąc się z „trałkowania” i różnych przeróbek swojego zdjęcia. Ale pan tak o tym dystansie mówi, a jako piłkarz nie miał go wcale.
Fakt, nie rozmawiałem w ogóle z dziennikarzami. Chociaż nie, inaczej – wywiadów udzielałem, ale na pytania odpowiadałem w taki sposób, żeby jak najszybciej się ode mnie odwalili. Ja mu nie powiem, że z nim nie pogadam, tylko sprawię, żeby się zniechęcił. Zrobię tak, żeby ten sam facet po raz drugi po wywiad już nie przyszedł. O, taki był ze mnie cwaniak! (śmiech)
Ale w gazetach pewnie pan sprawdzał, co napisali po meczu.
Też nie. Obojętnie, czy zagrałem świetnie, czy beznadziejnie – miałem to po prostu gdzieś. Nawet, jak wypadłem bardzo dobrze, to nie leciałem po gazetę, żeby tylko posmyrać się po tyłku, jaki to ja jestem zajebisty. Sam wiedziałem, czy zagrałem dobrze, nie musiałem tego wiedzieć od jakiegoś dziennikarza. Zresztą, już dawno zauważyłem, jak to z tymi ocenami jest. Czasami przyznawane są kompletnie z kosmosu, jakby ktoś wyciągał losy…
Do piłki zaczął pan wracać w tym samym miejscu, w którym się zniechęcił – w Widzewie. Ale wracał pan w bardzo nietypowej roli.
Miałem odpowiadać za kontakty z kibicami, ale klub nie do końca wiedział, jak ma to funkcjonować, ja też nie wiedziałem. Zanim zabrałem się do pracy na poważnie, w Widzewie wprowadzono plan oszczędnościowy. Sam pomysł był dobry, ale nie do końca dopracowany i przede wszystkim brakło czasu.
Udało się coś zrobić?
Kontakty z kibicami były dobre, potem zaczęły się psuć. Z tego, co słyszę, to dziś znów jest problem.
Wiele klubów potrzebowałoby teraz takiego mediatora, łącznika.
Ale czy przy tak drastycznych różnicach zdań, np. w kwestii zakazów stadionowych, cokolwiek to pomoże? Klub nie chce płacić kar, które powodują kibice, a oni chcą się na meczach bawić i odpalać race. Jedni zostają przy swoim zdaniu, drudzy – przy swoim.
Wydostał się pan z bagna i wszedł do bagna z powrotem. Widzew wyszedł z fajną inicjatywą, ale zaraz zorientował się, że jednak nie ma pieniędzy.
Cała polska piłka… Dziś każdy klub ma problemy finansowe, wprowadza system oszczędnościowy. Nikt nie ma kasy. No, poza Zagłębiem, które jest wiecznie w dole tabeli. Legia ma kłopoty, Lech i Wisła również. Skoro oni nie mają kasy, to kto ma ją mieć? Zresztą, jeśli brakuje środków na piłkarzy, to skąd miałyby się one wziąć na osobę, która odpowiada za kontakty z kibicami?
Większość klubów nie ma nawet dyrektora sportowego.
Polskiej lidze są potrzebne pieniądze. Pieniądze wejdą, jak przyjdą w dużych liczbach kibice, bo wtedy wejdą też sponsorzy. Ł»eby przyszli kibice, to trzeba podnieść poziom, a żeby podnieść poziom, potrzeba pieniędzy.
Kółko, do którego nikt nie chce wejść.
Były próby Cupiała, który przez X lat inwestował grube pieniądze i starał się dostać do Ligi Mistrzów. Potrzebny jest nam przede wszystkim międzynarodowy sukces. Tym większa szkoda, że nie wypaliło Euro. Trwają już jednak kolejne eliminacje, może uda się awansować, może… jakiś medal?
Bądźmy poważni… To był jeszcze ten Widzew, który płacił na czas?
To był Widzew, w którym pan Cacek szedł bardzo szeroko, inwestował mocno i chciał osiągnąć szybko sukces. Mówił o pucharach, dopóki nie zrobił bilansu zysku i strat. Wtedy zorientował się, że to głęboka studnia bez dna i przykręcił kurek. Trudno jednak wymagać od kogokolwiek, żeby ładował swoją kasę w coś, co nie przynosi zysków.
Każdy, kto przejmuje w Polsce klub, musi zdawać sobie z tego sprawę. Nikt chyba nie jest aż tak naiwny.
Myślę, że Cacek tego nie wiedział. Ludzie, którzy przychodzą do piłki z zewnątrz, mają wrażenie, że piłka to biznes jak każdy inny. Wiadomo – bzdura. Ale jedni potrzebują miesiąca, a drudzy półtora roku, żeby to w ogóle pojąć. Na sukces w sporcie składa się wiele czynników, a Cacek początkowo myślał, że będzie miał nad nimi kontrolę i, chcąc jak najszybciej wrócić do ekstraklasy, przeinwestował drużynę. A że Widzew został zablokowany – wyłożył drugie tyle. I chyba wtedy spojrzał na stan konta.
Cacek ma w środowisku nie najlepszą opinię. Jeden z menedżerów piłkarskich stwierdził ostatnio: „Jak ten facet może brać się za rozdawanie kart i tłumaczeniem, jak zarządzać polskim futbolem, skoro w swoim klubie ma wielki burdel i nie potrafi nad nim zapanować.”
Czyli nie mógłby rządzić żaden właściciel, w końcu każdy ma u siebie burdel.
Ale nie każdy miał u siebie pracownika, który odszedł po tym, jak mu nie płacili przez ponad rok. Są pewne granice.
Jeżeli ktoś wie, że na coś go nie stać, to niech się za to nie bierze. Proste. Ale takich, którzy mają bałagan w swoich klubach, a chcieliby rządzić polską piłką, jest więcej. Do korytka chętnych nigdy nie brakuje.
Był pan w drużynie, która zdobyła srebro olimpijskie. Dziś Janusz Wójcik mówi: „20 lat… Niech ktoś się zbliży do tego, żeby tak drużyna grała i taki efekt osiągnęła. Obawiam się, że przez kolejne 20 lat nie będzie takiej możliwości.”
Była już klątwa Piechniczka, a teraz co – klątwa Wójcika? Myślę, że trener stara się przede wszystkim podkreślić swoje zasługi. Nie wiem tylko po co.
Może po to, że niedawno stwierdził, że… mógłby poprowadzić reprezentację Polski.
To chyba wracamy do sprawy, kto jak siebie postrzega (śmiech). A że Wójcik widzi siebie na piedestale – jego sprawa.
Te słynne już przemowy motywacyjne Wójcika o goleniu frajerów wiele dawały?
Wójcik to właśnie taki motywator, menedżer, ale nie trener. Skoro w reprezentacji nie ma czasu na treningi i szkolenie, to on się w tym sprawdzał. Motywował naprawdę dobrze, chociaż tych przemów praktycznie w ogóle nie zmieniał. Jak prowadził nas przez pięć lat, to od pewnego momentu doskonale wiedzieliśmy, co będzie nam miał do przekazania.
Znaliście przemowę, zanim Wójcik pojawił się w szatni.
Prawie. Mieliśmy wtedy mocną, zgraną ekipę, to nietrudno było o wyniki. No, i u Wójcika zawsze było śmiesznie, dużo się działo… (śmiech)
Coś się panu przypomniało.
Pamiętam, jak zawsze się modliliśmy, żeby na rozruch przedmeczowy nie przyjechała telewizja. Bo jak tylko pojawiały się kamery, to 45-minutowy rozruch zmieniał się w półtoragodzinny trening. Z, jakżeby inaczej, obrazową rolą aktorską Wójcika. My ganialiśmy z jęzorami na wierzchu, a on uśmiechnięty… Dlatego, jak widzieliśmy operatora, to mówiliśmy: kwadrans i niech pan stąd zmyka!
Wójcik chce wrócić do piłki, Dariusz Wdowczyk podobnie. Gdyby tego drugiego wzięło Podbeskidzie, może sprawa nie odbiłaby się tak wielkim echem, ale gdyby objął większy klub…
A ja myślę, że odbiłoby się również w Podbeskidziu. Darek ponosi konsekwencje dawnych czynów i będzie je ponosił do końca życia. Tak się zastanawiam, jaki on będzie miał autorytet w drużynie? Co będą o nim mówili piłkarze? To już dwa wielkie problemy, relacje z kibicami – kolejny. Pierwszy klub i pierwszy krok może dla Wdowczyka okazać się straszny. Wiadomo, że sukces przykryje resztę, ale każde, nawet najmniejsze zawahanie formy jego zespołu może kończyć się wyciąganiem dawnych brudów. Ciężko będzie przekonać do siebie piłkarzy, żeby mu zaufali, żeby byli w stanie skoczyć za nim w ogień.
O każdy element, składający się na sukces, będzie Wdowczykowi cztery razy trudniej.
O ile znajdzie jakiś klub… Z Podbeskidziem rozmawiał, ale go nie zatrudnili. Klub miał nóż na gardle, pewnie nikt nie chciał przyjść, więc gdyby Sasal nie wypalił, wybór pewnie padłby na Wdowczyka. Nie wierzę, żeby on miał odmówić, żeby mógł stwierdzić: sorry, panowie, ale to są zbyt kiepskie warunki.
Mówi pan, jak trudne życie miałby Wdowczyk, ale kiepska atmosfera wokół Piotra Reissa, choć to nieco inna sprawa, trwała tylko kilka dni.
Dla mnie to jest hipokryzja. Z jednej strony słychać piętnowanie i głośne krzyki w sprawie afery korupcyjnej, z drugiej… No, ale to decyzja i problem Lecha. Śmieszne jest to, że z konkretnego powodu rozwiązuje się kontrakt z piłkarzem, a gdy temat wciąż pozostaje niewyjaśniony, zatrudnia się go z powrotem. Zarzuty nie zostały wycofane, więc stawianie takiego piłkarza za wzór dla młodzieży, to zwykłe zachwianie wzorców moralnych.
Sprawa Reissa od dawna się panu nie podoba.
Powiedziałem tylko, że ikona klubu, a Piotr do tego miana aspiruje, powinna być krystalicznie czysta. Ruch Lecha jest dziwny, musi być w tym wszystkim drugie dno. Może jakaś współpraca klubu ze szkółkami piłkarskimi Reissa? Bo nie wierzę w to, co mówi trener Rumak – że to wzmocnienie Lecha, że on tej drużynie pomoże. To zaciemnianie rzeczywistości i opowieści o nieprawdziwych motywach ściągnięcia Piotrka. Wszyscy wiemy, na co stać Reissa, ile ma lat, że czasu nie oszuka. Dlatego jest w tym wszystkim plan, którego my nie znamy.
Nie przypadkiem zeszliśmy wcześniej na temat trenerów. Kiedyś próbował się pan za to zabierać, szybko się jednak poddał. Nie za szybko?
W tamtym układzie nie miało to najmniejszego sensu. Widzew to był totalny hardcore, a tak złych warunków, jakie tam panowały, dziś nie ma nigdzie. Zresztą, ja też do tej pracy nie byłem w pełni gotowy… Ostatnio zastanawiałem się jednak, czy nie wejść do tej samej rzeki raz jeszcze. Dziś jestem lepiej przygotowany, ale czy się odnajdę – nie wiem tego na pewno. Ten, kto mówi, że łatwo z boiska wskoczyć na ławkę, kompletnie nie ma o tym podejścia. Fakt, że grałeś wcześniej w piłkę, nie ma znaczenia przy trenowaniu zespołu. No, może da ci to 20-25 procent, ale nie więcej. Zdecydowaną większość kwestii szkoleniowych poznaje się znacznie później.
Tomasz Hajto dał ostatnio do zrozumienia dziennikarzowi „GW”, że skoro nie kopał zawodowo, to nie powinien się wypowiadać.
Prawo do oceniania ma każdy, ale na pewno nie każdy zna się na piłce tak, jak Tomek, który grał w Schalke! Śmialiśmy się ostatnio z Kowalem, że możliwość oceny powinni mieć tylko byli piłkarze Schalke (śmiech). Hajto poddany jest wielkiej presji, a jak dołożymy jego charakter i temperament, to powstanie mieszanka wybuchowa. To właśnie ta rzecz, na którą jako zawodnik nie zwracał uwagi – to na trenerze, a nie na zawodniku, skupia się największa presja, jego ciągle się rozlicza.
Pański dobry kumpel, Jacek Zieliński szybko został trenerem, obecnie jest bez pracy.
Trudno się utrzymać w Polsce – niewiele klubów, a wielu chętnych. Trenerów też traktuje się tak, a nie inaczej, cierpliwości nie okazuje się żadnej. A robota bardzo trudna.
To po co się pan tam będzie pchał?
Kwestia wyzwań. Może to i praca cholernie ciężka, ale budowanie drużyny, składanie wszystkich elementów w całość jest bardzo fajne. Albo będziesz miał wielką satysfakcję, albo będziesz musiał przełknąć gorycz porażki. Myślę jednak, że jakaś wizja zespołu – stylu gry, środków treningowych, tworzenia relacji z drużyną, organizacji pracy czy przygotowania fizycznego – we mnie powstała. Pracując na co dzień z tymi samymi ludźmi, zaczynasz się do nich przywiązywać, powstają emocje. Trzeba umieć rozdzielić trzeźwe spojrzenie od własnych sympatii i antypatii. Nie jest to łatwe, ale chyba bym potrafił.
Okaże pan odrobinę strachu i zaraz pana zdejmą ze stołka. Jak wiślacy Probierza – bo im nie pasował.
Wciąż to do mnie nie dociera, że zawodnik mógłby wyjść na boisko z myślą: dam dziś dupy, bo nie lubię trenera. Ja tego nie ogarniam.
Mówi pan o nowych wyzwaniach, a jednego w swojej karierze pan nie podjął.
Nie wyjechałem za granicę, o to chodzi?
Tak. Ł»ałuje pan?
Wychodzę z założenia, że nie ma sensu gdybać.
Zawsze pan mówił, że to była kwestia kilku czynników, a chyba nigdy nie powiedział wprost, o co chodziło.
O strach przed lataniem, bo o co innego? Przecież takie wyjazdy wiążą się głównie z tym, że na pokładzie samolotu spędza się mnóstwo czasu. Miałbym wyjechać i co, ukrywać ten strach? Zaraz by się połapali.
Lęk już minął?
Nie wiem, nie latam…
Jose Paolo Guerrero, jeszcze będąc zawodnikiem HSV, podczas lotu z Peru do Niemiec był tak zestresowany, że mocno spiął mięśnie i nabawił się kontuzji uda.
To teraz wiesz, czym to grozi. Myślę, że latanie samolotem było największym problemem. Bo gdybym tylko chciał, to na pewno mógłbym wyjechać.
W piłce osiągnął tyle, ile chciał, a że nie chciał więcej – to jego sprawa. To o panu.
Bo to był tylko mój wybór. Ale myślę, że coś osiągnąłem. Dwa razy byłem mistrzem Polski, zdobyłem srebro olimpijskie i byłem ostatnim kapitanem polskiej drużyny w Lidze Mistrzów. Mnóstwo klubów zagranicznych mnie wtedy chciało, ale ja nie chciałem. Dziś nawet nie wiem, czy niestety…
Rozmawiał P.
