Taniec Legii w Poznaniu, Kulawik nie ogarnia

redakcja

Autor:redakcja

18 listopada 2012, 20:15 • 4 min czytania

Dwa mecze, teoretycznie zbliżone, chociaż troszeczkę. Duże piłkarskie nazwy, nowe, potężne stadiony. A jednak – dwa światy. Dwa zupełnie inne światy. Lech z Legią i Wisła ze Śląskiem. Piłkarskie święto kontra piłkarski pogrzeb, nawet jeśli był to pogrzeb z elementami ogólnej wesołości (śmiech przez łzy – tak to się chyba fachowo określa). Legia Warszawa w sposób spektakularny przypieczętowała pozycję lidera ekstraklasy, natomiast Wisła w sposób zdecydowanie żenujący lekko podreperowała swój katastrofalny jesienny bilans. Jutro ostatni mecz dwunastej kolejki ekstraklasy – Pogoń Szczecin podejmie Ruch Chorzów.
Najpierw był Poznań i mecz, od którego nie chciało odrywać się oczu. Legia zadająca błyskawiczne i powalające ciosy oraz Lech, próbujący się odgryźć, ale nieobdarzony nokautującym uderzeniem (czytaj: posiadający z przodu Ślusarskiego). Pompowany w Poznaniu balon – chociaż napompowany głównie przypadkowymi, wymęczonymi zwycięstwami po kiepskiej grze – pękł w mgnieniu oka. Jeszcze publika dobrze usiadła, a już było 0:1, później 0:2, 0:3… „Kolejorz” próbował odpowiedzieć, ale odpowiedzi Ślusarskim wzbudzać mogły uśmiech politowania. Ł»aden szanujący się klub nie próbuje podbijać ligi takim napastnikiem, tak jak żaden szanujący się klub nie broni dostępu do własnej bramki Marcinem Kamińskim. Fajną wszyscy chłopakowi zrobili reklamę – bo młody. W polskiej piłce aktualnie sytuacja jest taka, że jeśli jesteś w miarę młody, to z miejsca też dobry, a to przecież nie są pojęcia bliskoznaczne. Kamińskiemu niestety coraz bliżej do Pietrasiaka. Aktualnie obserwujemy moment przejściowy, czyli takiego trochę Sadloka: faceta, którego nigdy nie ma tam, gdzie akurat być powinien.

Taniec Legii w Poznaniu, Kulawik nie ogarnia
Reklama

Najważniejszym wydarzeniem meczu Lech – Legia było więc to, że Manuel Arboleda usiadł na trybunach (z powodu kontuzji). Wcześniej „Kolejorz” wygrywał mecze przypadkowo, ale na ten przypadek najczęściej solidnie pracowała dowodzona przez Arboledę defensywa. Zwróćcie uwagę, że poznaniacy do dzisiaj mieli zdobyte tylko 15 goli, czyli mniej niż Piast Gliwice. Kiedy defensywa się rozsypała – a rozsypała się – okazało się, że Lech nie ma zbyt wielu argumentów. Argumentem nie jest z przodu Ślusarski, nie jest Ubiparip, argumentem przestał być Lovrecsics, argumentem z tyłu nie jest Kamiński.

O Linettym się nie wypowiadamy, podobno dzisiaj grał.

Reklama

Paradoksalnie „Kolejorz” – na tle poprzednich spotkań – zaprezentował się nieźle (bo nie usypiał), ale po prostu tym razem trafił na przeciwnika, który nie wybacza błędów. Kosecki pokazał dzisiaj, że kiedy trzeba, to może tak depnąć, że nie dogoniłby go i Mascherano. Wawrzyniak strzelał, podawał, niewiele mu zabrakło, żeby bramki zdobył nawet dwie. W środku pola dobrze radził sobie Furman, w obronie Jędrzejczyk, pewny jak zawsze był Kuciak. Legioniści mieli na ten mecz konkretny plan i zrealizowali go w stu procentach. To był styl a’la Real Madryt, czyli błyskawiczne przejście z obrony do ataku, kosztem posiadania piłki. Przez cały mecz Legia miała futbolówkę przez zaledwie 36 procent gry.

W Poznaniu na mecz patrzyło się świetnie, bo cała otoczka sprawiała, że nieudane zagrania nie rzucały się w oczy. Zupełnie inaczej niż w Krakowie, gdzie otoczka działała odwrotnie: tam w oczy rzucały się tylko złe zagrania, a niezauważone przechodziły te dobre (o ile jakieś były).

Ostatecznie, cudem, wygrała Wisła, chociaż solidnie pracowała na to, by przerżnąć z kretesem. Śląsk nie trafiał ani do pustej bramki (Mila), ani w sytuacji sam na sam (Cetnarski), ani z rzutu karnego (znowu Cetnarski). Trener Stanislav Levy jakby zupełnie nie widział, że przeciwnik leży na łopatkach i prosi o łomot. Zamiast łomot śpuścić, testował system gry bez napastnika. Oglądaliśmy więc mecz tych, którzy nie potrafią, z tymi, którzy nie mogą. Wiślacy byli dokładnie tak samo beznadziejni jak zawsze, a Śląsk chętnie w tę bezładną kopaninę się wpasował.

Mimo wszystko, publika bawiła się świetnie, zwłaszcza szydząc z Daniela Sikorskiego („Jebać Messiego, my mamy tu Sikorskiego”). Utyskiwania komentatorów C+ – że nie wypada – były zupełnie niedorzeczne, bo nie wypada to grać tak jak grają wiślacy.

Po dzisiejszym dniu stwierdzamy, że Tomasz Kulawik musi być kompletnie nieogarniętym gościem, bo naprawdę trzeba być sprytnym inaczej, żeby rozniecić cały ten festiwal szyderstw wpuszczając Sikorskiego. On myślał, że publika NAPRAWDĘ chce go zobaczyć? Czy ten facet w ogóle myśli?

Wpuścił zawodnika, żeby go spalić.

Ktoś powie – wszedł Sikorski i Wisła wygrała. Nie. Wszedł Sikorski i tym wejściem Kulawik sypnął piach w tryby swojej drużyny, a Wisła wygrała MIMO TO. Przy takiej atmosferze, przy takiej nagonce, szanowny pan Daniel jest w Wiśle skończony. On pewnie już to wie, działacze pewnie już to wiedzą, tylko Kulawik chyba sądzi, że kibice faktycznie wolą Sikorskiego od Messiego. W tym konkretnym spotkaniu należało schować go głęboko, może dać szansę w jakimś meczu wyjazdowym. Ale do jasnej cholery – dzisiaj na boisko mógł go posłać albo głupek, albo sabotażysta.

Najnowsze

Anglia

Kolejne zwycięstwo Aston Villi! Błąd Casha nie przeszkodził [WIDEO]

Wojciech Piela
0
Kolejne zwycięstwo Aston Villi! Błąd Casha nie przeszkodził [WIDEO]
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama