Pierwszy w tym sezonie rozegrał dokładnie tyle samo minut w lidze co dowolny redaktor Weszło. Drugi natrzaskał do tej pory 142 minuty, ale dzięki występom w drugiej linii. Grali już ze sobą, ale tylko w IV-ligowych rezerwach Wisły, a nawet tamtejsi amatorzy potrafili ich rozmontować. W dodatku za ich plecami była tykająca bomba, bramkarz przeżywający najgorsze tygodnie w karierze. Alan Uryga i Adam Dźwigała na środku obrony oraz Seweryn Kiełpin w bramce – oni mieli zatrzymać Lecha. Jasne, Kolejorz nie wygrał od ośmiu tygodni, a w trzech ostatnich meczach strzelił ledwie dwa gole. Jednak i tak wyglądało to jak ruszenie na poważną bitwę w zbroi z tektury.
Szansa na sukces? Marna. No chyba, że brak pogromu też można w tych okolicznościach nazwać małym zwycięstwem. Jeśli tak, to wracający do Płocka autokar nie będzie wiózł uczestników stypy. No ale bądźmy poważni – Wisła przegrała czwarty mecz z rzędu i dobre wrażenie, które pozostawiała po sobie drużyna Jerzego Brzęczka, to wspomnienie niemal tak żywe, jak to smaku gofrów z sierpniowej wizyty w Kołobrzegu.
Lech od początku wyczuł swoją szansę na przełamanie. Na prowadzenie wyszedł w pierwszym kwadransie. Wszystko za sprawą Makuszewskiego, który skorzystał z tego, że Merebaszwili pracę w obronie pozoruje, a Szymański był tak zdeterminowany, by go powstrzymać, że więcej zapału mają ludzie biegnący do autobusu. Strzał lewą nogą, Kiełpin oczywiście nie pomógł i Lech zaliczył świetne otwarcie. I w pierwszej połowie mógł jeszcze dorzucić kilka bramek, ale dobrą sytuację zmarnował Jevtić po dokładnej wrzutce Gumnego, Gytkjaera po podaniu Gajosa zatrzymał Kiełpin, a ładny strzał wspomnianego przed chwilą Szwjcara bramkarz Wisły sparował na poprzeczkę. To tylko te główne sytuacje. Lech znów nie grzeszył skutecznością, ale w końcu z pomocą przyszedł im Uryga. Nie wiedzieć czemu uznał, że powinien przyjmować piłkę w polu karnym, zamiast wypieprzyć ją w trybuny. Alan, królu złoty, skąd ta pewność siebie? Wyszła z tego asysta przy trafieniu Gytkjaera. I Lech ponownie był na prowadzeniu.
Ponownie, bo wcześniej stracił je przez Semira Stilicia. Jeśli było groźnie pod bramką Lecha, z reguły maczał w tym swoje palce Bośniak, to był bardzo udany powrót na Bułgarską. A sam gol to wykończenie świetnie akcji, w której dobrą piłkę zagrał Szymański, pięknie zachował się Varela, a asystę zaliczył Kante. Kapitalny był ten przebłysk Wisły. Szkoda, że tylko jeden.
Druga połowa tak nas znudziła, że szkoda gadać. Wisła niby chciała odwrócić losy spotkania, ale wyglądało to tak ubogo, że sami chętnie poratowalibyśmy piątakiem. Lech dopiął swego, wygrał po raz pierwszy od meczu z Legią. Biorąc to pod uwagę, kibice chyba wybaczą im 45 minut, które było jednym wielkim czekaniem na końcowy gwizdek. Lub na to, że jeszcze jednego babola walnie Uryga.
[event_results 383725]
Fot. FotoPyK