Maturę zdawał w kuratorium, ponieważ… w pierwszym terminie nie mógł jej napisać, akurat grał w młodzieżowej reprezentacji Polski przeciwko Niemcom. Dzisiaj – menedżer, ale z doświadczeniem piłkarskim. Młody, wykształcony, kulturalny, uczciwy. Umie jeść widelcem, nie siorbie, nie beka. Miła odmiana od tego wszystkiego, co już za nami. Jedna z nowych twarzy polskiego futbolu – Maciej Sawicki. Dzisiaj został nowym sekretarzem generalnym PZPN. Po długich latach rządów Zdzisława Kręciny, i po epizodzie z Waldemarem Baryłą, pożądane przez wielu stanowisko przejmuje osoba, której w środowisku prawie nikt nie zna. Zachęcamy do lektury wywiadu!
Zapytamy wprost – skąd ty się właściwie wziąłeś? Nikt cię nie zna, a przynajmniej niewielu pamięta. Nie było cię w piłce przez wiele, wiele lat.
– Tak naprawdę, tylko przez kilka lat poważnie funkcjonowałem w piłce. Zaczynałem w Legii, grałem w młodzieżowych reprezentacjach Polski. Później przeszedłem do biznesu. Piłkarzem byłem przeciętnym. Nie widziałem szansy na to, by moja kariera była taka, jakiej oczekiwałem. Nie rokowałem na tyle dobrze, by grać w dorosłej reprezentacji albo być wyróżniającym się zawodnikiem pierwszoligowych klubów, a tak naprawdę tylko to mnie interesowało. W końcu uznałem, że jeśli mam robić coś w życiu przeciętnie i być w kolejnych klubach tylko uzupełnieniem składu, zapchajdziurą, to wolę w porę zakończyć ten etap i coś zmienić, znaleźć nową ścieżkę. Właśnie dlatego mając 24 lata postanowiłem, że przestaję zawodowo grać w piłkę.
To niespotykana sytuacja. Zwykle, gdy ktoś kończy karierę w takim wieku, to albo z poważnych powodów osobistych albo ze względu na kontuzję. Nie zdarza się, że ktoś podejmuje świadomą decyzję, bo czuje, że nie jest aż tak dobry, jak chciałby być.
– Chciałem być postacią, która zawsze coś sobą wnosi. Coś dodatkowego, ekstra, a jako zawodnik nie widziałem na to szansy. Uznałem, ze jest jeszcze wiele innych rzeczy, które mogę w swoim życiu robić lepiej, a piłką pasjonować się po prostu jako kibic. Decyzja nie była pochopna. Nie obudziłem się rano i w jednej chwili nie stwierdziłem, że kończę z tym, co robiłem przez wszystkie poprzednie lata. Dojrzewało to we mnie z czasem. Nienawidzę być przeciętny.
Zorientowałeś się, że świata nie podbijesz, że wielkich pieniędzy na futbolu nie zarobisz. Podjąłeś decyzję, która dziś wydaje się w stu procentach słuszna. Pytanie, czy wracając jako działacz PZPN-u nie schodzisz z tej lepszej drogi, którą sobie wymyśliłeś?
– Pewnych rzeczy nie da się przewidzieć. W młodym wieku postanowiłem, że moja dalsza kariera nie ma sensu i dziś tego absolutnie nie żałuję. Przez ostatnie lata robiłem coś zupełnie innego, ale piłkę kocham i cały czas się z nią utożsamiałem. Cieszę się, że teraz do niej wracam. Natomiast jest to powrót w zupełnie innej roli. Muszę wykorzystać doświadczenie w sporcie, ale przede wszystkim to zebrane w biznesie. Chcę sprawdzić się jako menedżer i przenieść to, czego się w ostatnich latach nauczyłem, na poziom PZPN-u.
Do twojej kariery piłkarskiej jeszcze wrócimy na koniec. Na razie skupmy się na tym, że zostałeś sekretarzem generalnym PZPN i na tym, jakie posiadasz kompetencje. Jesteś osobą bardzo wykształconą. Zacząłeś studia będąc jeszcze piłkarzem…
– One dawały mi odskocznię i poczucie, że być może dzięki nim, jeśli w piłce mi się nie powiedzie, kiedyś będę mógł robić w życiu wszystko, na co będę miał ochotę. Cały wymagany czas oczywiście spędzałem w klubie, trenowałem jak każdy inny zawodnik, ale faktycznie – jeszcze jako piłkarz Legii nieraz brałem ze sobą książkę na wyjazdowe mecze i odrabiałem zadania ze studiów. A kiedy pisałem pracę magisterską to były jeszcze czasy, gdy laptopów nie było, a jeśli były – to bardzo drogie. Grałem wtedy w Stomilu Olsztyn, w domu spędzałem mało czasu, w związku z czym… całą pracę pisałem ręcznie, na kartkach A4, między treningami, czasami podczas zgrupowań, czy nawet w autokarze. Później wysyłałem wszystko żonie, która wklepywała to w komputer.
Prześledźmy te wszystkie twoje studia po kolei, bo to wyjątkowo długa historia.
– Na początku – czyli zaraz po skończeniu liceum – wybrałem to, co wszyscy w tamtych czasach, czyli zarządzanie i marketing. Zdecydowałem się na Warszawską Szkołę Biznesu, bo była w miarę blisko centrum, miałem niedaleko z Legii. Poszło całkiem dobrze, pracę magisterską napisałem z wyróżnieniem.
Na jaki temat?
– To była praca o Banku Światowym w okresie transformacji ustrojowej w Polsce.
Możesz nam go trochę przybliżyć?
– Chodziło przede wszystkim o to, ile środków Bank Światowy włożył, aby pewne reformy w Polsce zostały w tamtych czasach dokonane. Kierował na przykład ogromne środki, żeby wygaszać miejsca pracy w górnictwie. Pisałem o strukturze Banku Światowego, tego typu sprawy.
Piłkarz ekstraklasy między treningami dokonuje analizy działań Banku Światowego? Byłeś kompletnie porąbany.
– Pewnie byłem, ale tak raczej zdrowo. Zawsze miałem duży luz do siebie. Niektórzy trenerzy wołali na mnie – studencik. To mi w ogóle nie przeszkadzało. Wszyscy koledzy dobrze mnie przyjmowali.
Czyli na początku była uczelnia w Warszawie. W jakim wieku ją zacząłeś?
– Zaraz po maturze, czyli mając lat dziewiętnaście. Tak się zresztą złożyło, że tej matury nawet nie pisałem w swojej macierzystej szkole, bo w tym samym czasie mieliśmy akurat mecz eliminacyjny w młodzieżówce u trenera Klejndinsta, przeciwko Niemcom. Musiałem zaliczać egzamin w innym terminie, już w kuratorium. Pisałem matematykę na poziomie rozszerzonym. Połowa ludzi wyszła z sali po trzydziestu minutach. Uznali, że dłużej nie ma sensu siedzieć, i tak nie zdadzą (śmiech)…
Czyli najpierw uczelnia w Warszawie. Potem były kolejne szkoły. Na początek w Kielcach.
– To były tylko studia uzupełniające, o integracji europejskiej. Wtedy było to bardzo modne, a ja, żeby mieć kolejną odskocznię od futbolu, postanowiłem się zapisać. Wiadomo, piłkarz w wolnym czasie ma do wyboru różne rzeczy – może grać w karty z kolegami, może iść do dyskoteki, może pić wódkę, a może robić coś kompletnie innego. Ja też nie byłem pierwszym świętoszkiem, bez przesady, czasem zdarzało się zdrowo zabalować. Zdrowo, to znaczy po meczu. Ale ogólnie wolałem spędzać czas trochę inaczej. Dlatego poszedłem do kolejnej szkoły.
Podobno na studia przeznaczyłeś wszystkie pieniądze zarobione na piłce.
– To prawda. Kiedy po odejściu z Korony wróciłem do Warszawy i podjąłem pierwszą pracę, od razu wiedziałem, że jeśli chcę jeszcze coś fajnego w życiu zrobić, jeśli nie chcę być przeciętny, to muszę w siebie zainwestować. Podjąłem decyzję, żeby pójść na studia menedżerskie MBA. Program Uniwersytetu Warszawskiego powiązany z University of Illinois. One, faktycznie, kosztowały około 15 tysięcy dolarów, które wyłożyłem z własnej kieszeni. Na początku musiałem przejść test językowy oraz test z wiedzy ekonomicznej. Z tym nie miałem problemu, ale znakiem zapytania było, czy komisja uwzględni moje lata w sporcie, bo do podjęcia studiów niezbędne było doświadczenie zawodowe. Na szczęście się udało, uznano, że jestem dość ciekawą jednostką i zezwolono mi na udział. Zajęcia trwały przez półtora roku. Jedna sesja była wyjazdowa, ale większość spotkań odbywała się w Polsce. Przyjeżdżali do nas amerykańscy profesorowie z Illinois. Tak się zresztą złożyło, że pod koniec na tyle spodobałem się właścicielowi jednej z firm – firmy Dajar – że zaproponował mi u siebie pracę.
Co to było? Na czym ona polegała?
– Co mnie zaskoczyło, z miejsca dostałem do obsługi najważniejszego klienta w firmie. Nie znając rynku, branży, ani specyfiki pracy. No, ale jakoś trzeba było sobie radzić. Tak się wszystko poskładało, że po roku byłem już szefem zespołu odpowiadającego za najważniejszych klientów, a po kolejnych trzech latach awansowałem na stanowisko dyrektora ds. sprzedaży.
Wtedy też pojawiła się w twoim CV elektryzująca wielu ludzi nazwa Harvard?
– Chciałem sobie jeszcze raz podbić poprzeczkę, wskoczyć na wyższy poziom. Uznałem, że dotychczasowe wykształcenie jeszcze nie gwarantuje mi sukcesu na rynku pracy. Harvard Business School to jedna z najlepszych tego typu uczelni na świecie. Ł»eby było jasne – mówimy o rocznych studiach, ale i tak było to niezmiernie cenne doświadczenie. Niesamowita odskocznia od tego, jak wyglądają studia w Polsce. Wszystko opierało się na analizie studiów przypadku, rozwiązywaniu problemów rzeczywistych firm. Na przykład – firma X miała problem z działem sprzedaży, a my analizowaliśmy konkretne case’y i proponowaliśmy własne rozwiązania. Na Harvardzie człowiek musi przejść przez dziesiątki takich przypadków. Zaczyna się od pracy w małej grupie ludzi. Później trafia się do innej, w której również toczy się dyskusja, a na sam koniec do auli, gdzie wszyscy się sprzeczają, proponując swoje pomysły. Ale o to właśnie chodzi – aby każdy miał własne zdanie i umiał je obronić.
Ile cię ta szkoła kosztowała?
– Bodajże 38 tysięcy dolarów. Ale w tym wypadku to firma mocno we mnie zainwestowała i pokryła część kosztów. Ja zobowiązałem się tylko, że będę pracował w niej przez trzy kolejne lata. Podpisałem lojalkę. Gdybym chciał odejść, zwróciłbym całość.
Podsumowując całą sytuację: ile czasu minęło od zakończenia kariery piłkarza do momentu, w którym podjąłeś pierwszą poważną pracę w branży biznesowej?
– Wcześniej pracowałem w jeszcze jednej firmie, o której nie mówiłem. Tak naprawdę, upłynął może miesiąc od odejścia z Korony do momentu, gdy trafiłem do pierwszej pracy. Zostałem specjalistą ds. sprzedaży w państwowej firmie, zajmującej się gruntami. Odpowiadałem za kontakt z klientem. Przekonałem się, że umiem z tymi ludźmi budować relację, która w biznesie jest niezwykle ważna.
Dawno temu w “Fakcie”, jeszcze w 2005 roku, mówiłeś, że obracasz pieniędzmi, które przewyższają większość budżetów polskich pierwszoligowych klubów.
– Przychody były bez porównania wyższe. Bez żadnego porównania.
Z twoją ostatnią firmą, Dajar, wynegocjowaliście od UEFA licencję na sprzedaż produktów z oficjalnym logo mistrzostw Europy w Polsce i na Ukrainie.
– Jako największa marka w branży, wygraliśmy konkurs na bycie oficjalnym licencjonobiorcą produktów AGD w Polsce i poza granicami kraju podczas Euro 2012. Zrobiliśmy piękne produkty – szeroki asortyment – z logo mistrzostw. Projekt okazał się kolosalnym sukcesem. Za jedną linię dostaliśmy nagrodę od UEFA. Sprzedaliśmy – nie mogę mówić o dokładnych kwotach – produkty za kilkadziesiąt milionów złotych, ustanawiając rekord ilości tantiem odprowadzanych za nie do europejskiej federacji.
Wprowadziliście też linię klubową własnych produktów.
– To był już efekt tamtego sukcesu. UEFA oferowała logo Ligi Mistrzów, ale my zdecydowaliśmy się na licencję od pięciu wielkich klubów – Barcelony, Realu Madryt, Milanu, Juventusu i Manchesteru United. Już zaczęliśmy to sprzedawać. Również na polskim rynku będzie się pojawiać coraz więcej produktów z tymi emblematami.
Edukowałeś się w czterech wyższych uczelniach, sporo w siebie zainwestowałeś. Masz świadomość, jak łatwo w PZPN-ie możesz zepsuć sobie nazwisko?
– Nie kalkuluję w ten sposób. Jeśli człowiek chce odnieść sukces, musi łapać szansę w ręce i robić to, co umie. Znajduję się na tym etapie pracy menedżerskiej, że jestem pełen chęci i determinacji, żeby coś stworzyć. Ł»eby współpracować z ludźmi w Polskim Związku Piłki Nożnej i realizować z nimi postanowione cele. Wracam do branży sportowej, chociażâ€¦ nie wiem nawet, czy tak to można nazwać. Pewnie nie będę robił rzeczy innych niż te, które robiłem przez osiem ostatnich lat.
Zajmujesz stanowisko najbardziej w PZPN-ie pożądane, bo i najlepiej płatne. Logika wskazywałaby, że prezes po wyborach może je przekazać komuś po znajomości, jako element większego targu. Najdziwniejsze jest to, że podobno wy z Bońkiem w ogóle się nie znacie.
– To prawda. Nie znaliśmy się. Ani pół głosu dla pana Bońka podczas kampanii na prezesa nie załatwiłem, w czasie wyborów byłem służbowo w Chinach i z internetu dowiedziałem się, że wygrał. Tym większe było moje zaskoczenie, że używając swoich kontaktów w świecie piłki gdzieś mnie wypatrzył i że nagle do mnie zadzwonił. A potem przez analizę moich dokonań sportowych, ale głównie biznesowych uznał, że potrzebuje takiego menedżera. Co mogę zrobić – tylko i wyłącznie odwdzięczyć się za to skuteczną pracą. To naprawdę mobilizujące, kiedy taka osoba obdarza cię aż tak wielkim zaufaniem, w zasadzie w ciemno.
Nie tracisz prestiżu jako menedżer, podejmując robotę w PZPN-ie? W związku źle kojarzonym, wizerunkowo wielokrotnie skompromitowanym…
– Nie uważam w ten sposób. Tyle wyzwań stoi przed prezesem, zarządem i całym biurem PZPN-u, że wręcz przeciwnie – musimy pokazać, że może być dobrze. Ł»e jesteśmy w stanie dokonać dużej zmiany. Traktuję to jako wielkie wyzwanie menedżerskie.
PZPN jest w stanie zapłacić ci tyle, ile płaciła poprzednia firma?
– Ustaliłem z panem Bońkiem, że pieniądze na pewno nas nie poróżnią. Realia są, jakie są. W biznesie prywatnym płaci się więcej na tego typu stanowiskach i to nie ulega wątpliwości. Oczywiście, zarobki są bardzo ważne, nikt tego nie ukrywa, ale w tym przedsięwzięciu jest jeszcze wiele innych elementów, które motywują do pracy. Będę zarabiał mniej, ale – ponownie – to jakaś inwestycja w samego siebie.
Nie jesteś jeszcze na etapie kupowania mieszkania dla młodego?
– Dla młodego? Ja mam trzy córki…
Nie znasz stawek rynkowych?
– …
Piętnaście procent, pięć dych dla Grzesia, na początek, żeby go nie rozpieścić…
– Ach, o to chodzi… Ł»enowało mnie to, jak wszystkich innych ludzi. Ale nic więcej w tej sprawie nie wiem, więc nie będę zabierał głosu.
Trochę wypadłeś z obiegu. Byłeś poza środowiskiem. Nie łapiesz od razu tych słynnych cytatów…
– Po prostu interesowałem się piłką, a nie gierkami – kto za kogo. W normalnej rzeczywistości kibic tym powinien właśnie się zajmować. Działacze mają być tylko tłem. O nich powinno być jak najciszej. Chciałbym, żeby ludzie coraz bardziej cieszyli się reprezentacją, żeby dzieci mogły w normalnych warunkach uprawiać piłkę nożną, a rodzice z dumą oglądać ich mecze. Im ciszej będzie o tym, co wymaga pracy organicznej w związku, tym lepiej. Wierzę, że to jest ten moment na tak głęboką wizerunkową zmianę.
Na omawianie twoich konkretnych zadań chyba jeszcze trochę za wcześnie…
– To jest tego typu stanowisko, że tam, gdzie są problemy, tam się działa. Im bardziej są one pilne, tym szybciej trzeba się nimi zająć. Dokładnie tak, jak w każdej innej firmie.
Kogo będziesz znał w PZPN-ie? Na pewno Romana Koseckiego…
– Był taki moment, kiedy spotkaliśmy się w Legii, ale to był dosłownie jeden wyjazd, na zgrupowanie do Chile. Tak naprawdę nie będę znał nikogo i uważam, że będzie to mój jeden wielki atut.
Ale z czasów kadry młodzieżowej albo z Legii musiały pozostać jakieś znajomości.
– Grałem z zawodnikami, którzy cały czas są albo jeszcze niedawno byli w pierwszej reprezentacji. Z Marcinem Wasilewskim, z Mariuszem Lewandowskim. Z Ebim Smolarkiem. Z Legii bardzo miło wspominam Jacka Zielińskiego, jako osobę, która trzymała cały zespół w ryzach. W rezerwach zagraliśmy sporo meczów z Arturem Borucem, z Marcinem Rosłoniem. Z Rafałem Dębińskim często dzieliliśmy pokój. Jednak kiedy wszedłem do branży biznesowej, te kontakty się pourywały. Brakowało czasu.
Byłeś trochę irytującym napastnikiem. Każdy oceniał, że nie bardzo umiesz grać w piłkę, a jednak strzelałeś gole, odnajdywałeś się w sytuacjach “sam na sam”.
– Dużo dobitek, rykoszetów – ten fart w jakiś sposób mnie wyróżniał, byłem lisem pola karnego. Niestety, nie miałem wielu innych cech, które pozwoliłyby mi wskoczyć na naprawdę wysoki poziom. Brakowało mi przede wszystkim szybkości. Mogłem biegać w jednym tempie nawet trzy godziny, ale nie miałem boiskowej dynamiki, która jest dziś w futbolu niezbędna.
Jako piłkarz podejmowałeś chyba złe decyzje. Zacząłeś wysoko – od gry w Legii w młodym wieku. Później był Stomil – pierwszy nieprzemyślany ruch. Potem Korona Kielce…
– Szukałem swojej szansy. Gdyby chodziło mi tylko o pieniądze, pewnie zostałbym w Legii, z którą miałem jeszcze kontrakt i zarabiałbym więcej niż w Olsztynie. Zwłaszcza, że ja przecież jestem chłopakiem z Warszawy i gdybym miał wspomnieć najprzyjemniejszy moment w karierze, to powiedziałby, że był to mój debiut, w meczu z Pogonią Szczecin, gdy zdobyłem gola. Ale na dłuższą metę nie interesowała mnie ławka w dobrym klubie, nawet w Legii, w której gra była moim dziecięcym marzeniem. Odszedłem tylko po to, żeby zacząć grać regularnie. Pech polegał na tym, że choć w Stomilu faktycznie grałem, to drużyna znacznie częściej broniła się niż atakowała. A ja, niestety, byłem typem napastnika, który żył z podań. W końcu odszedłem do Korony, ale to był już tylko epizod, niecałe pół roku.
Bramka Macieja Sawickiego po 1:33.
Musimy zapytać o korupcję w Kielcach. Większość twoich kolegów z Korony dostało zarzuty.
– Miałem to szczęście, że odszedłem po sezonie, w którym nic takiego się nie działo, kiedy tej korupcji w klubie po prostu nie było. Szczęście od Boga, że zrezygnowałem właśnie wtedy. Gdybym tego nie zrobił, później coś nieprzyjemnego mogłoby się za mną ciągnąć, mógłbym zostać w coś wmanewrowany.
Sezon, po którym odszedłeś, był z twojej perspektywy czysty?
– Wydaje mi się, że niezupełnie. Sportowo byliśmy naprawdę dobrzy, a i tak przegraliśmy awans w dziwnych okolicznościach. Sędziowie nieraz nas krzywdzili. W tamtym momencie jednak nikt nikogo za rękę nie złapał. Nic nie zostało udowodnione. Natomiast ewidentnie grało nam się wtedy bardzo ciężko…
Czyli mówiąc krótko, wtedy jeszcze nie wy kręciliście, tylko was kręcono?
– Tak uważam. To, co wydarzyło się w Koronie później, było prawdopodobnie spowodowane tym, co działo się w sezonie wcześniejszym. Ktoś uznał, że nie było innej szansy, żeby w tej lidze jakoś się odnaleźć, jak tylko robiąc to samo. Na szczęście, w porę się z tego interesu wypisałem.
Pierwszy dzień pracy w PZPN…
– Jeszcze przede mną. Stanowisko tak naprawdę obejmę w połowie miesiąca, muszę zakończyć sprawy w firmie Dajar. W czwartek jeszcze lecę służbowo do Londynu, na krótko, później wracam i… trzeba zakasać rękawy. Myślę, że przede mną bardzo dużo pracy w związku. Już nie mogę się doczekać!