Pierwsza liga ma pewne cechy wspólne z hiszpańską inkwizycją, zimą na polskich drogach oraz łódzkim pogotowiem. Po raz kolejny zaskoczyła – i to konkretnie. Emocji nie było może zbyt dużo, ale jeśli ktoś złożyłby z tego jakiś logiczny skrót – było co oglądać. Najpierw mecze, których nie mieliśmy okazji widzieć.
Dolcan – Okocimski 1:0. Próbowaliśmy przez jakieś 3 minuty znaleźć cokolwiek, co można by napisać o tym meczu. Poprzestańmy na tym, że się odbył, a co więcej – zwyciężył faworyt, jednocześnie odbijając się od strefy spadkowej.
Potem już mecz nieco ciekawszy – Bogdanka kontra Polonia Bytom. Jaka jest sytuacja w Bytomiu – nikogo już nie trzeba przekonywać. Pisaliśmy o tym obszernie w TYM MIEJSCU, a kolejne doniesienia z tego klubu nie nastrajają optymistycznie. Dlatego też dziś, kiedy Polonia strzeliła jako pierwsza gola, słońce rozlało się po sercach styranych losem bytomian. Niestety, jak to bywa w przypadku ich klubu – potem wyłapał szybkie trzy gole i z Łęcznej wrócił z tym co zwykle – niczym.
Cracovia – Sandecja, nudne 1:0, nic interesującego, faworyt wygrał, bez większych sensacji. Warto wspomnieć jedynie o wywołującej niesmak oprawie Cracovii „witaj Darku w naszym garnku” i 15-minutowej przerwie na wywietrzenie dymu z rac.
***
Wreszcie dwa mocne strzały dzisiejszego dnia. Najpierw Gieksa kontra Olimpia Grudziądz. W zapowiedzi ligowej typowaliśmy, że katowiczanie skarcą rozpędzonych gości. Nie mamy nic do Olimpii, ale to taki pierwszoligowy odpowiednik Widzewa. Wygra parę meczów, parę zremisuje, przez moment zakręci się gdzieś koło czubka, ale zasadniczo to średniak. Dlatego też gol Fonfary wcale nas nie zdziwił, podobnie jak wyrównana gra. W ogóle zdziwić nas jest całkiem trudno, a jednak…
W doliczonym czasie gry pod bramkę Katowic pobiegł Michał Wróbel. Myśleliśmy, że po fatalnej próbie podobnej zagrywki w meczu Zawisza – Warta (przypomnijmy, że skończyło się golem Geworgyana, który wbiegł do pustej bramki) bramkarze I-ligowi pogodzą się z niedoskonałością wykonawców stałych fragmentów w swoich zespołach. Niewielu w Ekstraklasie potrafi dorzucić dokładną piłkę, co dopiero w I lidze. Wróbel jednak głęboko wierzył w swoich kolegów i zawędrował pod bramkę Gieksiarzy. I, jak gdyby nigdy nic, umieścił piłkę w siatce. 1:1.
Wyglądaliśmy mniej więcej tak:
***
Grande finale, pierwszoligowy mecz na szczycie, Zawisza gra z Termaliką. Mecz można podzielić na cztery fazy. Najpierw Zawisza chciał, ale nie miał jak, Termalica się plątała. Potem Zawisza chciał i strzelił na 1:0, miał również kilka momentów, gdy mógł pokusić się o drugiego gola (swoją drogą trafienie Masłowskiego po raz kolejny przekonuje nas, że facet ma dziabnięcie jak mało kto w tej lidze). Następnie nastąpił odwrót – bydgoszczanie zupełnie przestali atakować, jakby stwierdzili, że od 60 minuty do końca jest już tak blisko, że można spokojnie sobie przespacerować te pół godzinki. Trwało to dobre 20 minut, Termalica w tym czasie zastanawiała się jak zareagować, gdy rywal praktycznie stracił wszelkie zainteresowanie futbolówką. Na pomysł wpadli koło 80. minuty – panowie, trzeba zaatakować. Krótki ostrzał korony stadionu, kilka kiksów, zmarnowanych setek i wreszcie doliczony czas gry. Jak to w I lidze bywa – właśnie wtedy padł gol wyrównujący.
Futbolowej sprawiedliwości stało się zadość – minimaliści z Bydgoszczy zremisowali u siebie z bezpośrednim rywalem do awansu, co trzeba traktować jak porażkę. To ich piąty mecz bez zwycięstwa i jeśli wierzyć Osuchowi (nie polecamy) – wkrótce wszystkich pozwalnia i taki będzie finał.
To był całkiem fajny dzień, więc jutro trzeba się przygotować na antyfutbol. Tak czy owak – będziemy mieli oko na I ligę.
