Nigdy nie traktował piłki nożnej jako zawodu. Kochał ją ponad wszystko. Zamknął dla niej wszystkie inne możliwe ścieżki życiowe, nie posłuchał rad ojca, że ta miłość może nie dać mu tak świetlanej przyszłości, jak choćby zawód lekarza. Piłka jednak odwzajemniła jego uczucie, od najmłodszych lat zawsze będąc mu posłuszną i prowadząc go do niewyobrażalnej sławy. Klejąc się do jego nogi, zmierzając dokładnie tam, gdzie sobie to zaplanował. Gdy kończył karierę, kończył jako legenda. Dziś Pablo Aimar – bo o nim mowa – obchodzi 38. urodziny.
W zasadzie od początku jego przygody z futbolem Pablo była pisana świetlana przyszłość. Nie mogło być inaczej, skoro do przeprowadzki do Buenos Aires, by mógł grać w River Plate, namawiał jego ojca Daniel Passarella. Skoro Diego Maradona namaścił go jednym z jego „naturalnych następców” po czterech znakomitych latach w zespole z Estadio Monumental. Skoro chwilę później biło się o niego pół Europy. Sam mówił później: – Byłem przytłoczony liczbą ofert z Anglii, Hiszpanii, Włoch. Ale decyzja była prosta.
Decyzją była Valencia. Klub przeżywający właśnie najpiękniejsze lata w swojej historii. Nim Aimar zameldował się na Mestalla, Valencia weszła do finału Ligi Mistrzów 1999/2000, tuż po jego transferze znów zagrała w decydującym meczu tych rozgrywek. Rok później została natomiast mistrzem Hiszpanii, a dwa kolejne lata później zaliczyła dublet. Mistrzostwo i Puchar UEFA.
„El Mago” wybrał znakomicie. Nie tylko dlatego, że wsiadł do pociągu jadącego od pucharu do pucharu, ale też dlatego, że trafił w Walencji na Hectora Cupera. Szkoleniowiec postanowił dać mu ogrom swobody, nie wiązać go skomplikowanymi wytycznymi taktycznymi. Ustawić go przed duetem Albelda-Baraja, jedną z najlepszych dwójek środkowych pomocników na pozycje „szóstki” i „ósemki” początku XXI wieku.
Szczęście miał także wtedy, gdy Valencia wybierała następcę Cupera. Rafa Benitez jeszcze „podkręcił” Argentyńczyka. Nakazał mu grać głębiej, kreować, ale też brać udział w zabezpieczeniu drugiej linii. Uczynił z niego zawodnika jeszcze bardziej kompletnego w pragmatycznej taktyce Valencii. To właśnie doprowadziło do wygrania Primera Division po raz ostatni w historii klubu, a także do zdobycia wspomnianego Pucharu UEFA. Valencia straciła najmniej goli w lidze, strzelając jednocześnie mniej tylko od Realu.
Później jednak nic już nie było takie samo. Po Beniteza wyciągnął ręce Liverpool, Valencia zaczęła się staczać w hierarchii hiszpańskiego futbolu, a kariera Aimara nigdy później nie osiągnęła już podobnego pułapu. Kolejni trenerzy, poczynając od Claudio Ranieriego, mieli na niego inny pomysł niż poprzednicy. Ustawiali go na boku, marginalizowali jego rolę do użytecznego jokera, aż wreszcie „wypchnęli” go do Realu Saragossa, z którym – po dobrym pierwszym sezonie – spadł z La Liga.
Później była jeszcze Benfica, gdzie – mimo coraz liczniejszych kontuzji – był dzięki swojej technice i otwartemu usposobieniu jednym z ulubieńców kibiców. Po portugalskiej przygodzie natomiast naturalnym krokiem wydawał się powrót do River Plate. Aimar wylądował zamiast tego w Malezji, goniąc ostatni wielki kontrakt w Johor Darul Takzim.
Jego historia doczekała się jednak finiszu w Buenos Aires, do którego powrót obiecywał, gdy wyruszał na podbój Europy. Osiem miesięcy po opuszczeniu Malezji dostał szansę od trenera Marcelo Gallardo, by trenować z zespołem, by podpisać z nim krótkoterminowy kontrakt. I wreszcie – by odejść jako piłkarz, który zarówno pierwszy, jak i ostatni mecz swojej seniorskiej kariery rozegrał w River Plate.
Kariery, podczas której zostawił po sobie naprawdę sporo pięknych, magicznych wspomnień…