Kiedyś – jak sam to nazwał – pamiętniki z wakacji publikował u nas Radosław Matusiak. Wczasy we Włoszech, za które dostawał pieniądze i jeszcze łatka kolegi Cavaniego… Niejeden by tak chciał. Przypominamy tekst Radka sprzed czterech lat – o początkach w Palermo.
…leciałem więc na Sycylię. Do samolotu wsiadło również dwóch reporterów Super Expressu. Jak się później okaże, gazety bardzo mocno zainteresowanej moim życiem. Mam nawet zdjęcie, które zrobili przy tej okoliczności. Tak w ogóle to zastanawiam się czy nie zamieszczać na blogu fotek. Mam chyba parę ciekawych. Może gdzieś w tle znajdzie się nawet Cavani. Poszukam.
Jako że zawsze uważałem się za myślącego, języka włoskiego zacząłem uczyć się jak tylko dowiedziałem się, że zagram w Palermo. Na lotnisku przywitał mnie Rino Foschi i to na nim postanowiłem wypróbować nowo zdobytą wiedzę. Widzę go, więc mówię: „Sono molto contento, che posso essere qua”. Mogło się jednak zdarzyć, że wymowa tego zdania była daleka od idealnej. Rino tylko sie uśmiechnął. Do tej pory wydaje mi się, że myślał, że witam go po polsku.
Zakwaterowano mnie w hotelu, z którego na co dzień korzystała drużyna. Tutaj pierwszy raz dowiedziałem się jak ogromna różnica jest między północą a południem Włoch. Hotel, mimo że jeden z najlepszych w mieście, delikatnie mówiąc najlepsze czasy miał już za sobą. Pamiętam zdanie wypowiedziane kiedyś przez Roberto Guane: „Włochy zaczynają się od Rzymu w górę”. Ja bym tego aż tak drastycznie nie nazwał, ale rzeczywiście była kolosalna różnica miedzy Palermo i Turynem, Mediolanem czy Bolonią. I dodać tu trzeba, że obie strony nie darzyły się raczej zbytnią sympatią. Mecze Palermo z drużynami z północy wywoływały chyba podobne emocje jak starożytne walki gladiatorów w Koloseum.
Jakiś czas później znalazłem sobie dom w małej miejscowości pod Palermo – Mondello. Znajomi, którzy przyjeżdżali z Polski w odwiedziny, śmiali się, że jestem na całorocznych płatnych wakacjach. Wielu kibiców, podejrzewam, miało podobne zdanie. Pewnie mieli rację.
Większość piłkarzy, którzy opowiadają o swojej pozycji w drużynie, mówią, że jest fajnie. U mnie też więc na początku było fajnie. Jeśli nie wierzycie, zrozumiem. Jednak od pierwszego treningu wiodło mi sie całkiem nieźle. Zorganizowano nawet specjalnie dla mnie sparing z drugą drużyną. Wygraliśmy 3:1. Strzeliłem jedną bramkę. Dla złośliwców dodam, że grałem w składzie pierwszej drużyny. Zacząłem więc optymistycznie. Początki w szatni nie były jednak łatwe. Jako że Włosi mówią po angielsku w podobnym stopniu jak my po japońsku, kontakt z większością drużyny był bardzo utrudniony. Na początku mogłem porozmawiać tylko z Markiem Bresciano – sympatycznym Australijczykiem. Siedziałem więc w kącie i zastanawiałem się czy śmieją się ze mnie, czy do mnie. Przez pierwsze tygodnie szczerzyłem się do wszystkich mając nadzieję, że jednak śmieją sie do mnie.
W Polsce często kiedy do drużyny dołącza nowy zagraniczny zawodnik, w ramach „budowania atmosfery” uczy się go kilku zwrotów, które jednak nie do końca oznaczają to, co chciałby wyrazić. Wiecie o co chodzi. W ŁKS-ie pewnemu Brazylijczykowi polskie zdanie: „Cześć, jak ci na imię?”, które chciał zadawać kobietom, jakiś mądry kolega przetłumaczył jako: „chcę dotykać twoich piersi”. Nie zdziwi więc was pewnie fakt, że kolega z Brazylii nie miał na początku wielkich sukcesów w nawiązywaniu nowych znajomości.
Podobną przygodę przeżyłem w Palermo. Koledzy przetłumaczyli mi słowo „koszulka” jako: la minchia. Ci, którzy znają włoski, wiedzą jak się wygłupiłem prosząc magazyniera o sprzęt. Wtedy też postanowiłem, że nauczę sie języka najszybciej jak to możliwe. Uczyłem się codziennie minimum 3-4 godziny. Po trzech miesiącach umiałem dogadać się po włosku.
Uważam, że nauka języków to bardzo fajny i ważny aspekt w życiu piłkarza, który nie zawsze potrafimy docenić. Nauka, za którą ktoś jeszcze płaci, która zostaje na całe życie – fajna rzecz.
Pamiętacie jak w którymś z poprzednich wpisów wspomniałem, jak wiele osób liczył sztab reprezentacji? Tutaj było ich trzy razy więcej. Pamiętam, że na obozie w Austrii było 25 zawodników i 26 osób ze sztabu i obsługi. Był więc dyrektor klubu, trener pierwszy, drugi, trzeci, trener bramkarzy, trener od przygotowania fizycznego, specjalista od PR, dwóch lekarzy, trzech masażystów, dwóch ludzi prowadzących trening zawodników kontuzjowanych, kucharz, dwóch magazynierów. Przy treningach w Palermo ubywało z nich tylko kilku. Później dowiedziałem sie, że we większości zespołów jest podobnie. Choć pewnie w Milanie czy Interze mają też dentystę, sommeliera, stylistę i Bóg wie kogo jeszcze.
Porównywanie polskiej ekstraklasy do Serie A nie ma sensu. Pod każdym względem Włosi biją nas na głowę. Począwszy od budżetu (Palermo miało w tamtym czasie 60 mln euro), przez organizację, podejście do treningu, a na jakości zawodników skończywszy. Pamiętam jak poprosiłem o kilka strojów meczowych, które mógłbym dać znajomym w prezencie. Jakie było moje zdziwienie, gdy dostałem dziesięć i nie odjęto mi tego z pensji. W Polsce nie do pomyślenia.
Całość do przeczytania TUTAJ.