– Nikt nie zamyka tu domów ani samochodów na klucz. Nie ma takiej potrzeby. Fascynuje brak jakichkolwiek podziałów związanych z wykształceniem czy zawodem. Nauczycielka może w weekendy pracować jako sprzątaczka i nie stanowi to dla niej żadnej ujmy. Oczywiście, wielu ludzi może się w tym kraju nudzić. Klubów nocnych jest niewiele, na pływalnię czy do kina często trzeba płynąć promem, a niezwykle kiczowata loteria stanowi niemal święto – tak brzmi krótki fragment książki dwójki polskich reportażystów zatytułowanej „81:1. Opowieści z Wysp Owczych”. To właśnie tam, na nagim archipelagu o powierzchni Londynu i liczbie mieszkańców Skierniewic, jedną z gwiazd ligi piłkarskiej jest Polak. Łukasz Cieślewicz, napastnik mistrza kraju B36 Torshavn.
O specyfice tych półamatorskich rozgrywek, sztormowej pogodzie, krajobrazie pełnym… baranów, policjancie, który po godzinach jest jego trenerem oraz chęci pokazania się polskim kibicom opowiedział dziś w wywiadzie Dla Weszło. Zapraszamy, poznajcie go bliżej…
Zacznę od kolejnego cytatu: „Ł»yjemy na pół uśpieni, szukamy sposobów zabicia czasu, próbujemy uciekać od melancholii, która szybko przeradza się w depresję”. Potwierdzasz? Taka jest właśnie codzienność Farerów?
– Tyle lat już żyję na Wyspach, że nawet jeśli niektóre rzeczy mnie tu denerwują, to na pewno nic już mnie nie dziwi. Bywa depresyjnie, to prawda, szczególnie pod względem panującej pogody. Deszcze i wiatry to tutaj w niektórych okresach codzienność. Od kwietnia do października jest jeszcze całkiem przyjemnie. Oczywiście nie tak ciepło jak w Polsce, ale do zniesienia. Gorzej, kiedy przychodzi pora zimowa i zaczynają się sztormy.
Gwiazda ligi, najlepszy piłkarz – myślisz o sobie czasem w tych kategoriach?
– W poprzednim roku zostałem wybrany najlepszym zawodnikiem na Wyspach. Siłą rzeczy, dla ludzi jestem jakąś tam gwiazdą i na co dzień da się to odczuć. Ale sam dla siebie absolutnie nie jestem i nigdy się tak nie czułem. Wiele musiałbym jeszcze osiągnąć.
Jaki stosunek do futbolu mają mieszkańcy Wysp Owczych?
– Oczywiście, w państwie, które ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców pewnej granicy nigdy się nie uda przeskoczyć, ale zainteresowanie jest dosyć wysokie. Powiedziałbym, że około połowę żyjących tu ludzi piłka interesuje. Praktycznie każdy zawodnik jest rozpoznawany na ulicach i to na terenie całego kraju. Zdarza się, że ludzie, szczególnie dzieci, podchodzą po autografy.
Jak ma się poziom życia piłkarza w porównaniu np. ze sklepikarzem, pracownikiem stacji paliw?
– Wszystko mniej więcej się wyrównuje, bo większość zawodników na Wyspach Owczych i tak poza piłką ma jakąś dodatkową pracę. Liga jest półamatorska, trudno zaprzeczyć, więc większość musi sobie dorabiać. Normalne kontrakty dostają przede wszystkim piłkarze z zagranicy i reprezentanci kraju. Ja sam, gdybym nie chciał, pewnie nie musiałbym robić niczego niezwiązanego z piłką, ale w tym miejscu wracamy do tego, o czym mówiliśmy. Pracuję po części z nudów.
Czym w takim razie zajmują się zawodnicy B36 Torshavn?
– Większość studiuje. Jeden z chłopaków ma własny salon samochodowy, ja też w takim właśnie salonie pracuję. Dorywczo. Góra dwadzieścia godzin w tygodniu, byle tylko coś robić. W tamtym roku, gdy z powrotem przyjechałem na Wyspy Owcze po długim pobycie w Danii, miałem taki okres, kiedy tylko siedziałem w domu i cały mój czas wypełniało oczekiwanie na popołudniowy trening. Nie miało to sensu. Poszedłem do pracy, żeby wejść wreszcie w rytm normalnego życia, mniej spać, wcześniej wstawać…
Wiele osób chętnie pozna odpowiedź, skąd ty się na tych Wyspach w ogóle wziąłeś.
– Wyspy Owcze, oczywiście, nie są żadnym piłkarskim rajem. Nie będę próbował do tego kogokolwiek przekonać. Przyjechałem tutaj mając trzynaście lat, bo na Wyspach zaczął grać akurat mój ojciec, który też był piłkarzem. Do dziś jest zresztą autorem najszybciej zdobytej bramki w rozgrywkach ligowych. Bodajże w dziewiątej sekundzie meczu. Przez niego tutaj trafiłem. Potem rodzice zdecydowali się wrócić do kraju. Brat pojechał grać w piłkę w Anglii (Adrian Cieślewicz, klub Wrexham – od red.), ja przez siedem lat byłem w Danii i dopiero przed rokiem wróciłem na Wyspy Owcze.
Ludzie ich nie znają. Opowiedz, co zaskakuje przy pierwszej wizycie. Czym różni się życie?
– Kiedy przyjechałem po raz pierwszy, najbardziej zdziwiły mnie opustoszałe miasteczka. Jeżeli cały kraj ma pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, to wyobraź sobie, jakie są miasta. Wjeżdżasz, minuta, wyjeżdżasz – tak to wygląda. Zdziwiło mnie też, że w nich nic się kompletnie nie dzieje. Ł»ycie ma całkiem inne tempo. Wszystko toczy się bardzo spokojnie. Czasem mam wrażenie, jakby było tu więcej… baranów niż ludzi. Jedziesz od miasta do miasta i to jest cały krajobraz – barany. W okresie letnim wypuszczają je luzem. Mówią, że je wypasają na farmach, choć w praktyce wygląda to tak, że mają po prostu do dyspozycji kilka hektarów łąki na jakiejś górze i tam je trzymają. Bardzo wielu ludzi zajmuje się rybołówstwem, to też bardzo charakterystyczne dla Wysp Owczych.
Dostałeś ofertę gry w reprezentacji tego państewka.
– To prawda. Pierwsze zapytanie o zmianę paszportu pojawiło się jeszcze przy okazji naszego pierwszego pobytu, kiedy przyjechaliśmy na Wyspy z bratem i mieliśmy po piętnaście, szesnaście lat. Wtedy nie było mowy. Normalne, że zawsze chcieliśmy grać w reprezentacji Polski. To było nasze marzenie. Ale dziś muszę patrzeć na to realistycznie i wiem, że gdyby kadra Wysp naprawdę mnie chciała, to tak – przyjąłbym propozycję. Na razie czekamy, bo pojawiły się problemy proceduralne.
Nie miałbyś żadnego problemu moralnego? Oporów? Wątpliwości?
– Czuję się stuprocentowym Polakiem. Zawsze nim będę, ale chciałbym to zrobić – jako piłkarz. I nie uważam, żeby była to z mojej strony jakaś hipokryzja. Po prostu mógłbym dzięki temu zasmakować trochę innej przygody, zdobyć większego doświadczenia w grach z lepszymi przeciwnikami. Uważam, że nawet niezbyt silna reprezentacja Wysp Owczych mogłaby mi to umożliwić.
Niezbyt silna – bardzo to łagodnie ująłeś.
– Wiem, że ludzie różnie sobie myślą. Czasem czytam, jak wypisują w internecie, że to nie liga farerska tylko frajerska. W sumie się nawet nie dziwię. Chociaż poziom powolutku idzie do góry. Reprezentacja z roku na rok staje się lepsza. Normalne, że nigdy nie przeskoczy pewnego pułapu, pewnie nigdy nie będzie wygrywać meczów, ani kluby nie będą odnosić sukcesów w europejskich pucharach, ale fakty są takie, że dziesięć lat temu Farerzy dostawali po sześć, siedem goli, a teraz już tak nie odstają. Rok temu przegrali 0:1 z Włochami i 0:3 z Niemcami, czyli chyba nie ma takiej tragedii. Takim wynikiem z Niemcami mogłaby przegrać każda reprezentacja w Europie.
Ok, chcesz wnioskować o drugi paszport. Na czym polegają więc problemy, o których wspomniałeś?
– Chodzi o to, że po tym, jak mieszkałem przez pięć lat na Wyspach, wyjechałem na siedem do Danii. Nie było więc ciągłości wymaganej, żeby otrzymać paszport. Federacja próbuje to rozgryźć, czy tamte lata już mi przepadły, czy trzeba je liczyć od nowa. Ale na razie konkretnej odpowiedzi nie mamy.
Jestem ciekaw, czy miałeś kiedykolwiek ofertę, nawet jakieś zapytanie z polskiego klubu?
– Szczerze, nigdy. Zdaję sobie sprawę, że w kraju jestem zupełnie nieznany. Piłkarsko nikt nic o mnie nie wie. Pojawiają się tylko suche informacje, że Łukasz Cieślewicz strzelił gola na Wyspach Owczych i nic poza tym. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się to zmienić. Chciałbym pokazać, że nie jest ze mną tak źle. Nie wykluczam, że za kilka miesięcy sam spróbuję się zgłosić się do jakiegoś klubu, przyjechać chociaż na testy. Oglądam na bieżąco polską ligę i naprawdę mam wrażenie, że bym w niej sobie dał radę.
Kiedyś powiedziałeś, że najlepsze kluby z Wysp poradziłyby sobie w polskiej I lidze.
– Tak. W pierwszej przy obecnej nomenklaturze, czyli de facto w drugiej.
Ten poziom by cię interesował?
– Poziom Ekstraklasy albo pierwszej ligi. Do drugiej bym raczej nie wracał. Ale gdyby pojawiło się coś konkretnego, jestem w stanie się dzisiaj spakować i jechać. Oczywiście, jeśli sprawa byłaby w miarę poważna. Na razie nic w tym temacie nie robiłem. Współpracuję tylko z jednym menedżerem z Wysp Owczych, który – jak byłem młodszy – załatwił mi kontrakt w Danii. On się tym obecnie zajmuje, choć raczej w kierunkach skandynawskich, Anglii czy Szkocji, bo wątpię, by miał jakieś kontakty w Polsce. Ale mój ojciec też ma pewne znajomości. Może przez niego udałoby się skontaktować z paroma klubami, żeby przyjechać przynajmniej na testy i móc się pokazać.
Piłka na Wyspach ma status półamatorski. Opowiedz, jak na co dzień trenujecie.
– Zawsze raz dziennie. Tak, jak wspomniałeś, liga nie jest zawodowa, więc nie da się wziąć trenera na dodatkowe zajęcia, bo on też ma swoją pracę. Nasz akurat jest policjantem w wydziale narkotykowym. Wysoko postawiony gość, z którym lepiej nie zadzierać, bo i tak zawsze będzie wiedział, co jest grane (śmiech). Ale mówiąc poważnie – na Wyspach Owczych wcale nie jest tak, jak sobie niektórzy wyobrażają, że przychodzi na trening kilku kelnerów i sobie kopią na luzie. Poza boiskiem jest pełen profesjonalizm. Jak ktoś gra w piłkę, to już to traktuje poważnie.
Podobno pojawił się wymóg, by każdy klub w lidze farerskiej miał… trybuny.
– To prawda. Federacja nałożyła obowiązek, że każdy stadion w ekstraklasie musi mieć trzysta miejsc siedzących. Całkiem niedawno była taka sytuacja, że klub, który awansował do ligi, robił nowe boisko, a i tak na początku nie został dopuszczony do rozgrywek, bo nie miał właśnie trybun. Jeśli chodzi o frekwencję, jest różnie. Czterysta, czasem pięćset osób. Kiedy gramy na małych wysepkach, to jest pustka, jak na sparingu. Bywa, że kibiców przyjezdnych jest więcej niż gospodarzy. Na nasze mecze niekiedy przychodziło do trzech tysięcy osób, ale to też nie jest żadną regułą. Kilka tygodni temu nie było prawie nikogo. Ludzie chyba zbojkotowali naszą grę i trybuna świeciła pustkami.
To prawda, że gra się tylko na sztucznych boiskach?
– Tak, z przyczyn pogodowych. Deszcz pada tak często, że nie dałoby się na każdy mecz przygotować murawy. Nawet dwa stadiony narodowe, które kiedyś miały naturalną trawę, zostały przerobione na sztuczną – nowej generacji, na której gra się prawie tak, jak na normalnej nawierzchni. Niektórzy narzekają, że takie murawy powodują kontuzje, ale ja nie widzę problemu. W Danii grywałem na tak tragicznych boiskach, że sztuczne to sama przyjemność.
W czołówce ligi są dwa kluby z Torshavn. Jak wyglądają mecze derbowe?
– Na naszym stadionie grają dwie drużyny – B36 i HB Torshavn. Budynki obu klubów dzieli dosłownie pięćdziesiąt, góra sto metrów. Kumplujemy się. Oczywiście, takie spotkania wywołują większe emocje, na boisku walka – ujmując w cudzysłów – idzie na noże. Ale między kibicami nie ma żadnej nienawiści. Mentalność ludzi jest zupełnie inna niż w Polsce.
Przez ile miesięcy w roku pogoda nie utrudnia gry w piłkę?
– Rozgrywki trwają od marca do października. W tamtym roku graliśmy prawie do końca tego miesiąca, teraz kończymy szóstego z powodu reprezentacji. W kolejnych miesiącach wiatr wieje już tak intensywnie, że wielu meczów po prostu nie dałoby się rozegrać. Ciężko byłoby znaleźć terminy.
Jak porównujesz swoje piłkarskie życie i życie brata w piątej lidze angielskiej, to kto ma lepiej?
– Organizacyjnie raczej na Wyspach Owczych nie odstajemy. Wiadomo, że na przykład nie każdego dnia mamy do dyspozycji fizjoterapeutę, ale z podstawowych rzeczy, jak koszulki, napoje, obuwie, klub zapewnia wszystko. Bratu mogę zazdrościć przede wszystkim tego, że Wrexham to jednak zespół w pełni profesjonalny, w którym wszyscy zawodnicy zajmują się tylko grą w piłkę. Mam nadzieję, że mój kolejny też taki będzie.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA