Jeszcze dwanaście lat temu przegrał z Ellen Sirleaf, dziś już wydaje się, że drugiej takiej porażki raczej nie będzie, ponieważ do drugiej tury wyborów przystępuje z dużą przewagą nad Josephem Boakailim. Prawdopodobnie George Weah niebawem spełni swój największy cel, obrany po zakończeniu piłkarskiej kariery i zostanie najważniejszym z polityków w swoim kraju. W listopadzie powinien objąć urząd prezydenta.
Weah był jednym z tych piłkarzy, którzy polityki nie unikali. Nigdy. Kiedy tylko nadarzała się ku temu okazja, jeszcze jako zawodnik głośno mówił o tym, co boli jego Liberię i Liberyjczyków, pełnił rolę ich ambasadora za granicą. Rolę piekielnie trudną, o czym na własnej skórze przekonał się po jednym z wywiadów na łamach The Times. Zasugerował, że ONZ powinno mocniej zainteresować się jego ojczyzną i przejąć nad nią kontrolę, co Charles Taylor, przywódca zwycięskich rebeliantów podczas wojny domowej, potraktował jako jawną zdradę. Spalił wraz ze swoimi ludźmi willę Weaha, zgwałcił dwie kuzynki i ukradł samochody piłkarza.
Bardzo możliwe, że właśnie wtedy w Weahu zakiełkowała myśl o tym, by spróbować zmienić coś w swoim kraju już nie tylko wcielając się w rolę jego przedstawiciela zagranicą (m.in. poprzez zaangażowanie w UNICEF-ie), ale robiąc to bezpośrednio. Już w 2005 roku wystartował na urząd prezydenta, jednak wtedy przegrał, jak pisały afrykańskie media „ze względu na brak doświadczenia”. Miał oczywiście ogromny kapitał swojej piłkarskiej sławy, ale dla ludzi to było za mało.
Teraz George’owi Weahowi, czy raczej senatorowi Weahowi, nikt nie mógł już go zarzucić. Przez ostatnie lata pełnił bowiem właśnie rolę senatora hrabstwa Montserrado. Pytanie tylko, czy tego obycia – i dobrej woli – wystarczy mu, by dowodzić krajem tak rozchwianym, tak niestabilnym, a jednocześnie tak domagającym się zmian, jak Liberia. I choć niejednokrotnie stawał naprzeciw najlepszych obrońców świata, to wcale nie starcia z nimi, a walka ze skorumpowanymi strukturami państwowymi będzie najbardziej wymagającym bojem, jaki stoczy w życiu.
***
Jakiś czas temu potężny artykuł o Weahu i jego politycznych aspiracjach, którego puenta niech będzie także puentą tego, napisał Leszek Milewski:
Piekło liberyjskiej polityki: prasa opozycyjna do Weaha publikowała na czołówkach prasowych materiały, według których George miał być gejem, innym razem przekonywano, że zlecał zabójstwa politycznych przeciwników. Wyssane z palca bzdury, ale tak tam jest, w Liberii, gdy idzie o władzę, wszystkie chwyty dozwolone.
Nie znajdę się w obozie osób, które ślepo wierzą Weahowi, bo fajnie kopał piłkę, bo był ambasadorem UNICEF-u, bo robił akcje charytatywne. Lista zarzutów wobec niego jest zbyt rzetelna, a opracowania planów wyborczych punktują, że Weah jawi się w nich jako dobry wujek, który chce dawać, który wiele obiecuje, ale nie popiera tego specjalnie kompleksowym, przekonującym planem.
Czy w przypadku zwycięstwa za dwa lata, mógłby zostać jeszcze jednym afrykańskim dyktatorem? Niewiele różniącym się od swoich poprzedników? To według mnie realne. Niekoniecznie najbardziej prawdopodobne, ale możliwe. W takich chorych warunkach politycznych, w obliczu tak wielu problemów Liberii, można dostać małpiego rozumu. Wejść z wiarą i ideałami, a potem zgnić. A Weah, według wielu opinii, potrafi mieć autokratyczny styl bycia, charakteryzujący się odpornością na argumenty i dyskusję. To sprzyja zboczeniu na złą drogę, nawet jeśli z całego serca chce się podążać dobrą
Dlatego chyba najlepiej byłoby, gdyby posłuchał tych, którzy mówią – chłopie, zrobisz więcej dla kraju poza polityką. Rób dalej to, co wcześniej, bądź naszym ambasadorem. Podróżuj i zaświadczaj o Liberii jako o dobrej marce, a nie taplasz się w bagnie z lokalnymi baronami. Na ten scenariusz nie ma jednak już co liczyć. Można tylko czekać i patrzeć, czy polityka zburzy kolejny pomnik.
(do całości odsyłamy TUTAJ)