Jesteśmy na mundialu. Czy w najbliższej przeszłości jakieś trzy słowa wywołały na waszych twarzach aż taki zaciesz jak te? Odpowiedź jest zbyteczna. Lewandowski, Piszczek, Krychowiak, Zieliński itd. – prawdziwa konstelacja gwiazd wybiegała wczoraj na murawę Stadionu Narodowego i ogrywała na luzaku Czarnogórę. Ciężko się nie wzdrygnąć wspominając nieco inne czasy w naszej piłce. Na przykład 1999 rok, w którym nie potrafiliśmy wygrać ze Szwecją na wyjeździe w meczu o wszystko.
Wprawdzie nasza grupa nie należała do najłatwiejszych, lecz baraże były jak najbardziej w naszym zasięgu. Luksemburg i Bułgaria dwukrotnie zebrały lanie od zawodników, tak tak, Janusza Wójcika. Oprócz jednak tych dwóch, niezbyt wymagających przeciwników, „biało-czerwoni” trafili na naprawdę solidne ekipy – Szwecję oraz Anglię. I oba te zespoły zrobiły z nas mielonkę. Oprócz jednego, szczęśliwego remisu z wyspiarzami w Warszawie, nie byliśmy w stanie nic zrobić. Nie mieliśmy wówczas Lewandowskiego, aczkolwiek w meczu ze Szwecją liczyliśmy przynajmniej na jakąś bramkę. Tym bardziej, że było to starcie o nasze być albo nie być w barażach do Euro.
Pierwsza połowa nie zapowiadała takiego dramatu, który przeżyliśmy w drugiej odsłonie. Graliśmy dobrze, specjalnie nie ryzykowaliśmy, przez co z przodu nie było zbyt wielu fajerwerków. Nam wystarczał remis i z takim nastawieniem kadra Wójcika na tamto spotkanie wyszła. Zgubne okazało się podostrzenie meczu. Sam Jerzy Dudek napisał w autobiografii, że „Szwedzi nie dali się sprowokować i grali nadal swoje, nie zważając na to, czy ich kopaliśmy po kostkach. Zaczęli grać na serio i nas rozwalili”. Skandynawowie awans w kieszeni mieli już przed spotkaniem, więc tylko z czystego obowiązku wyszli tamtego dnia na boisko. A i tak nie byliśmy w stanie im zagrozić.
Bramki padły też w taki sposób, że gdybyśmy zachowali chłodne głowy, to i tym sytuacjom udałoby się zapobiec. W 63. minucie piłkę stracił Jacek Zieliński, Szwedzi wyszli z kontrą. Nasz blok obronny zamiast kryć Kenneta Andersona, wybrał się na wycieczkę, zostawiając zawodnika Bolognii samego sobie. Chwilę po akcji bramkowej rywali, to Radek Michalski miał bardzo dobrą okazję do trafienia. Trzeciak z Świerczewskim rozegrali rzut rożny i po zamieszaniu w szesnastce przeciwników zawodnik Legii uderzył futbolówkę, która po rykoszecie wylądowała poza boiskiem.
Końcowym akordem spotkania okazała się bramka Larssona. Znów pogubiliśmy się jak dzieci w gęstym lesie w obronie, Henrik Larsson to wykorzystał i mogliśmy wracać do siebie. A później na Euro ta sama Szwecja zajęła ostatnie miejsce w grupie z jednym punktem. Blamaż? Trochę tak.