Siostro, tlenu. Właśnie dojechaliśmy do Rosji roller-coasterem. Reprezentacja Polski w kluczowym meczu zbudowała dwubramkową przewagę w szesnaście minut i zabiła mecz. Przewagę zdążyła stracić w pięć w minut, a dwubramkowe prowadzenie odzyskała po czterech kolejnych minutach, zabierając nas tym samym na najbardziej szaloną przejażdżkę w tych eliminacjach.
Ale już możemy to wykrzyczeć: JEDZIEMY DO ROSJI!!!
Jesteśmy bardzo zadowoleni, że trafiliśmy na tak dobrą i trzymającą w napięciu końcówkę, bo… cholera, ten mecz ułożył się tak dobrze, że to aż nie do wiary. No bo jak to tak? Trzeba wywieźć bezpieczny wynik, więc… strzelamy gola w piątej minucie i poprawiamy kolejnym sztychem w szesnastej? Balonik nie pękł? Głowy dojechały? Czarnogórcom nie pomogła nawet murawa, która przez większość meczu była ich najlepszym zawodnikiem? Ani przez sekundę nie musieliśmy spoglądać na to, co dzieje się w meczu Danii z Rumunią? Po kwadransie po prostu zabiliśmy mecz? Nie, to byłoby zbyt piękne. I przede wszystkim – zbyt nudne, a akurat do nudy Lewy i spółka nie zamierzają nas przyzwyczajać. I całe szczęście!
Do pewnego momentu był to jednak mecz, który raczej nie porwałby postronnego widza, ci zaangażowani też nie mieli powodów by rozmyślać, jaki kolor medalu przywieziemy z Rosji. Było to bardzo rzetelne wykonywanie roboty – uczciwe, imponujące, ale nie takie, by odpalać fajerwerki. Zaczęło się w piątej minucie. Piszczek dostał piłkę na skrzydło, znów – dokładnie jak w meczu z Armenią – wycofał ją w drugie tempo. Tam trochę machnął się Zieliński, ale piłka i tak spadła wprost pod nogi Mączyńskiego, który skierował ją do siatki. Po tej bramce trochę ponudziliśmy, powymienialiśmy piłkę w środku pola i po prostu czekaliśmy na kolejną okazję. I tak po prostu zaraz ją sobie wykreowaliśmy: trochę wolnego pola znalazł Zieliński, pociągnął z akcją i zagrał na ścianę do Lewego, ten wypuścił Grosika sam na sam. Mateusz Borek podał na antenie, że gola poprzedziło aż 29 kontaktów z piłką, co pokazuje jedno: żaden przypadek, spokojne i skalkulowane wyczekiwanie.
W tym momencie mecz umarł. Już wydawało się, że gdybyśmy przełączyli na Świat według Kiepskich niczego byśmy nie stracili.
A potem niespodziewanie Czarnogórcy walnęli nam gola. Zrobił to Mugosa w swoim pierwszym kontakcie z piłką. Przewrotką. Po rzucie rożnym. W 78. minucie.
W nasze poczynania wkradła się wówczas duża nerwowość by nie powiedzieć, że lekka panika. No i… Czarnogórcy ustrzelili nas po raz drugi. Tym razem Tomasević. Lewy obrońca z prawej nogi. Z dystansu.
Zanim jednak doszło do nas wszystkich, że może jednak nie jesteśmy tacy zajebiści i nawet ci kozacy są w stanie wypuścić z rąk aż taką przewagę, zanim zdążyliśmy sprawdzić, co dzieje się w Kopenhadze (a Dania wygrywała 1:0, choć ostatecznie padł remis), zdążyliśmy wsiąść z powrotem do windy jadącej prosto do rosyjskiego nieba. Gdyby jednak uskrzydlona Czarnogóra poszła za ciosem… I gdyby Rumunia nie dała rady wyrównać w Danii…
Nie, nie chcemy sobie tego nawet wyobrażać.
I na szczęście nie musimy, bo właśnie wtedy z odsieczą wpadł on: wielki Robert Lewandowski. Bramka, którą momentalnie strzelił nie będzie pewnie dołączana do jego kompilacji “best goals”, ale świadczy głównie o serduchu do walki naszego kapitana, który poszedł w ciemno za zbyt lekkim podaniem obrońcy, wygrał przebitkę z bramkarzem i włożył do pustaka. I wtedy zaczęła się pod polem karnym naszych rywali prawdziwa bonanza. Wsadziliśmy czwartą sztukę po tym jak mocne dośrodkowanie w pole bramkowe posłał Kuba – na tyle mocne, że piłka odbiła się od Stojkovicia i wpadła za linię. Bramkę spokojnie po koronkowej akcji mógł zdobyć jeszcze Zieliński (trafił w poprzeczkę) i po sam na sam Makuszewski (trafił w bramkarza). Nawet nie zdążyliśmy dobrze obgryźć paznokci, a ci kozacy już pokazali nam, że niepotrzebnie się martwiliśmy. Że wystarczy po prostu im zaufać, bo nawet jeśli tracą kontrolę, to w mig potrafią ją odzyskać.
Kończymy zatem eliminacje z bilansem ośmiu zwycięstw w dziesięciu meczach. Cholera, fajnych czasów doczekaliśmy. Zdrastwujtie Rosja!
Fot. FotoPyK