Remis z Chelsea. Mały, a jednocześnie milowy krok. Juventus wraca do gry

redakcja

Autor:redakcja

20 września 2012, 09:53 • 4 min czytania

8. grudnia 2009. Juventus gra z Bayernem Monachium. Na środku obrony Fabio Cannavaro. W pomocy Mauro Camoranesi, z przodu legendarny duet Alessandro Del Piero – David Trezeguet. Bianconeri z pokorą przyjmują sromotne baty i wypadają z gry o Ligę Mistrzów. Wtedy był to wypadek przy pracy. Intensywny kleks, dający się jednak sprać przy pomocy silnego odplamiacza. Nikt jednak nie mógł przypuszczać, że na kolejny występ pośród śmietanki europejskiej piłki przyjdzie Starej Damie czekać prawie trzy długie lata. I czekała, cierpliwie. Aż do wczoraj.
Wtedy ekipę Juventusu prowadził Ciro Ferrara. Dziś szkoleniowiec brylującej Samdporii, wówczas synonim trenerskiego partactwa i degrengolady. Po wspomnianej, bardzo bolesnej przegranej z Bayernem, kibice nie wytrzymali. Wygwizdali całą drużynę, z drogimi zakupami – Felipe Melo i Diego – na czele. Posypały się niewybredne epitety pod adresem zarządu. „Wstydźcie się” – krzyczała turyńska curva sud. Wszystko było w kompletnej rozsypce.

Remis z Chelsea. Mały, a jednocześnie milowy krok. Juventus wraca do gry
Reklama

Wyrzucenie Ferrary w zasadzie niczego jednak nie zmieniło. Jego następcy – Alberto Zaccheroni i Luigi Delneri – pomimo sędziwego wieku i obycia w środowisku, też polegli z kretesem. Zawalił szczególnie ten drugi. Obdarzono go dużym kredytem zaufania. Dano niezbędny czas i zapewniono bardzo konkretne pole manewru. Nie zyskał jednak pogłosu w szatni, szamotał się z taktyką. Pokłosiem jego nieudolności był najgorszy trenerski bilans w Juve od kilkudziesięciu lat. Zwyciężył tylko czterdzieści procent prowadzonych przez siebie spotkań. Klub nie zakwalifikował się do europejskich pucharów.

I bardzo dobrze.

Reklama

Dalsza historia większości jest już raczej znana. Swojego białego rumaka pod siedzibą klubu przy Corso Galileo Ferraris zaparkował cnotliwy rycerz Antonio Conte. Reformator i wybawiciel, kolejność nieprzypadkowa. Co miał on, czego nie mieli jego poprzednicy?

Po pierwsze charakter. Będący z brzegu, choć nieco brutalny i bolesny przykład to ten z Alessandro Del Piero. Człowiek, który dla każdego prawdziwego kibica Juventusu jest półbogiem. Autorytetem w każdym calu. I co? Conte wyścieła mu miejsce na ławce rezerwowych i delikatnie, choć wyraźnie daje do zrozumienia, że w jego scenariuszu dostanie rolę drugoplanową. Kiedy kontakt Alexa zbliżał się do końca, trener wcale nie nalegał na jego przedłużenie. Niby nic szczególnego. Niby naturalna kolej rzeczy. Emeryt odsyłany jest na emeryturę. Gdyby jednak podobne rzeczy w Turynie wyrabiał ktoś inny niż Conte, to wywieziono by go na wozie z kupą gnoju.

Po drugie werwa, którą nie tak bardzo dawno temu zabrał ze sobą z boiska. Po trzecie – pełne, właściwie bezgraniczne poparcie zarządu. Do klubu wprowadził się jak do nowego mieszkania. O współlokatorach nie było nawet mowy. Absolutna autonomia. Wszystkie meble porozstawiał wedle własnego uznania. No i zaczął wygrywać. Czasem – dla urozmaicenia – remisować. I tak wygrywa i remisuje do dziś, od kilkudziesięciu spotkań. Włoska Serie A została przez jego drużynę zdominowana i niewykluczone, że hegemonia jeszcze trochę potrwa. Pierwsze kolejki nie wyłoniły bowiem wyraźnego, godnego do równego pojedynkowania się przeciwnika.

Image and video hosting by TinyPic

Conte miał jeszcze jednego, cichego pomocnika. Jedyny przydatny prezent, który zostawił po sobie jego poprzednik. Był to mentalny (dla niego) i fizyczny (dla piłkarzy) luz, pozwalający skupić się wyłącznie na rozgrywkach krajowych. Być może gdyby Conte musiał rozdzielać siły swoje i swoich piłkarzy między Serie A i traktowaną we Włoszech jak wysypisko śmierci, Ligę Europejską, to nie wszystko poszłoby po jego myśli. Delneri doprowadził klub do katastrofy, ale bez jego kalectwa dziś być może nie oglądalibyśmy tej samej drużyny. Sympatyczny paradoks.

Środowe spotkanie z Chelsea było dla chłopaków Conte egzaminem na ducha walki i ambicję. Testem, który zdali na cztery z plusem. Przegrywać dwoma bramkami na tak parzącym terenie i wywieźć zasłużony jeden punkt? Super wyczyn. Zabrakło tylko kropki nad i.

Bramkę dającą nadzieję na zwycięstwo zdobył Fabio Quagliarella. Człowiek, który oprócz trudnego nazwiska ostatnio miał jeszcze trudne życie. Bez przerwy nękały go kontuzje. Nie mógł złapać rytmu meczowego. Kiedy już dostawał szansę na boisku, najczęściej zachowywał się, jakby w piłkę grał z doskoku, w międzyczasie dorabiając przy produkcji makaronu. Zero czucia futbolówki. Pytanie – czy zrobił coś więcej niż zwykle? I tak, i nie. Gdyby trafił w kolano Petra Cecha, od którego piłka przeturlała się jakieś pięć centymetrów, nadal nosiłby łatkę nieudacznika. Zdobył jednak bramkę i miał kapitalną szansę na drugą, jak nie on.

Dziś Juventus to drużyna kompletna. Nie, nie rozpływam się nad nimi po wczorajszym remisie. Oglądam Serie A i wiem, że stać ich na jeszcze więcej. Nie mówię też, że wygrają Ligę Mistrzów, bo – jak zresztą trafnie zauważył Gianluigi Buffon – w stawce jest pięć czy sześć silniejszych zespołów. Jestem jednak przekonany, że to najsilniejszy włoski klub od paru ładnych lat. Do tego mający ciekawe zaplecze, działający z rozmachem i będący właścicielem pięknego stadionu.

Juventus to powiew świeżego, przyjemnego i pachnącego jutrem powietrza nad zgnuśniałymi Włochami.

PIOTR BORKOWSKI

Najnowsze

Ekstraklasa

Pamiętacie transfery Efforiego? Haditaghi: „Fałszywe faktury”

redakcja
0
Pamiętacie transfery Efforiego? Haditaghi: „Fałszywe faktury”
Ekstraklasa

Pogoń Szczecin ma oko na snajpera. Wymiata w Lidze Konferencji

redakcja
2
Pogoń Szczecin ma oko na snajpera. Wymiata w Lidze Konferencji
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama