Niektórzy myśleli o końcu kariery, a ja dopiero zaczynałem zabawę…

redakcja

Autor:redakcja

18 września 2012, 16:09 • 17 min czytania

– Będąc w Rosji, ktoś puścił famę, że w paszporcie mam wpisaną… fałszywą datę urodzenia. Ł»e mam przekręcony licznik i tak naprawdę jestem o wiele starszy. Jak u nas piłkarze z Afryki wyglądają czasem, jakby mieli przebite dokumenty, to o to samo posądzali mnie. Jeszcze ktoś w klubie mówił, że widział, że wcześniej miałem wytatuowaną na ciele prawdziwą datę urodzenia, ale ją starłem! – wspomina Grzegorz Piechna, dziś piłkarz Lechii Tomaszów Mazowiecki. Z byłym królem strzelców ekstraklasy rozmawiamy o karteczkach ze składem w Polonii, problemach rasistowskich, niedoszłej autobiografii, kamizelkach kuloodpornych i… równoczesnej grze w dwóch klubach.
Kiełbasa „Piechna” jeszcze się sprzedaje?
Tak i z tego, co wiem, to nawet nie najgorzej. Nadal ją produkują, więc chętni muszą być, sam regularnie kupuję. Zresztą, koledze biznes raczej się kreci, na razie nie splajtował.

Niektórzy myśleli o końcu kariery, a ja dopiero zaczynałem zabawę…
Reklama

Na piłkarza Piechnę też jest zapotrzebowanie?
Skoro mam 36 lat i wciąż mam gdzie grać, to myślę, że jest. Ja z tego swojego grania, choć to tylko czwarta liga, jestem zadowolony.

No właśnie, czwarta liga chyba nie przystoi byłemu królowi strzelców ekstraklasy?
Byłem ostatnio WOY Bukowiec, trzecia liga i fajnie się grało, dopóki granie się nie skończyło. Prezes obraził się na ŁZPN, bo najpierw mu obiecali bilety na Euro, a potem tej obietnicy nie dotrzymali. Uznał, że skoro oni zrobili go w bambuko, to on nie będzie dawał swoich pieniędzy na klub. Może w piłkę bawić się dalej, ale zacznie od zera, od A-klasy. Mnie taka zabawa nie interesowała, na A-klasę przyjdzie jeszcze czas… Szczerze, to śmieszy mnie to, jak można wycofać się przez taką błahostkę, bo podobno chodziło tylko o to. Podobno.

Reklama

Słyszałem, że do dziś w Bukowcu mają do pana pretensje, obiecał im pan, że do klubu wróci wcześniej.
Kierownik drużyny trochę namieszał, rozdmuchał sprawę, że przychodzę do Bukowca, kiedy nic nie było jasne. Podszedł niepoważnie do tematu. Był okres, kiedy faktycznie czekałem na telefon od pana Wojciechowskiego [Zdzisława, właściciela klubu-przyp.PT], ale jak w końcu zadzwonił, to byłem po słowie z Ceramiką. Do WOY i tak trafiłem rok później, chociaż niektórzy mi zarzucali, że miałem wrócić wcześniej. فatwo się tak gada, ale ja żadnych deklaracji nie składałem.

Dziś w Lechii pana trenerem jest były piłkarz, na którym zarobił pan kiedyś czerwoną kartkę. Dość nietypowa sytuacja.
Ewenement, co? (śmiech) A najlepsze jest to, że ja o niczym wcześniej nie miałem pojęcia, nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wchodzę do klubu, spodziewam się normalnego powitania, a trener z grubej rury:
– Grzesiu, pamiętasz jak mnie kiedyś sfaulowałeś na czerwoną?
– Ja? Niby gdzie?
– Jak z Kujawiakiem grałeś!
– Ano, wyleciałem w jakimś meczu, ale już nie pamiętam.
– Ja pamiętam!

Zna pan drugiego takiego piłkarza, jak Piechna, który francuskim TGV wjeżdża na sam szczyt i z taką samą prędkością z niego zjeżdża?
Nie znam, ale z samą tezą się zgadzam. Może gdybym do ekstraklasy trafił wcześniej, to dłużej utrzymałbym się na topie. Tylko, że ja swój pierwszy profesjonalny kontrakt w życiu podpisałem, jak miałem 27 lat! W tym wieku to niektórzy myślą już o końcu kariery, a ja dopiero zaczynałem zabawę na poważnie. Czułem wtedy, że zostało mi niewiele czasu, a zagrałem i strzeliłem gola w reprezentacji, zostałem królem strzelców ekstraklasy, dostałem dobry kontrakt za granicą, wszedłem na szczyt. Wycisnąłem z tej cytryny tyle, ile się dało. W pięć sezonów nadrobiłem kilka wcześniejszych lat błądzenia po niższych ligach. Ci, którzy w ekstraklasie rozegrali po piętnaście sezonów, nie mieli takich pięciu minut, jakie ja miałem. Na stare lata utarłem niektórym nosa.

I pewnie myślał pan, że szczyt możliwości znajduje się znacznie wyżej…
Nigdy nie spodziewałem się, że tyle w życiu osiągnę. Niektórzy w młodym wieku dostają długie, wielkie kontrakty, a ja o każdą rzecz musiałem walczyć. Na wszystko musiałem zapracować. Rozwoziłem albo kiełbasę, albo węgiel, a popołudniu grałem w piłkę. Godziłem normalną robotę z futbolem.

Facet, który na treningi przyjeżdżał po pracy fizycznej. W środowisku piłkarskim był pan rodzynkiem.
Nie pasowałem do tego środowiska, wiem. Różniłem się od reszty drużyny, byłem trochę inny. Oni grali przez kilka lat na wysokim poziomie, próbowali coś osiągnąć, a przychodził gość znikąd i po prostu to osiągał.

Jeden ma na sobie ciuchy za kilka tysięcy, drugi kilka minut układa włosy na żel, a pomiędzy nimi pan…
Początkowo też zwracałem na to uwagę, ale nigdy nie przywiązywałem do tego większej wagi. Wiadomo, różni są ludzie – jeden lubi eleganckie ciuchy, drugi kwadrans stoi przed lustrem, a część nie nadaje do pracy.

Koledzy z boiska daliby radę w fizycznej pracy?
(śmiech) Nie ma takiej możliwości, nie daliby rady. Większość do normalnej pracy po prostu się nie nadaje, po pierwszym dniu mieliby dość. Nie wszyscy, ale większość by nie wytrzymała. Spójrzmy, jak wygląda życie piłkarza. Jedzie chłopak na trening – albo na dwie godziny, albo dwa razy po półtorej – wychodzi z klubu i co mówi? Ł»e jest zmęczony! Dziękuję. To, jak on miałby wytrzymać jeszcze w normalnej robocie?

Jest w Polsce stereotyp piłkarza-lalusia?
Jest. Taki pedancik, lalusiowaty pedancik. Ach, och, ą, ę… Ja jestem piłkarz i nic więcej mnie obchodzi.

Pan Piłkarz.
Racja, przepraszam. Rzeczywiście, jest wielu takich, którzy mają o sobie zbyt wysokie mniemanie. A przecież na Pana Piłkarza to trzeba sobie zapracować. Mniej gadania, a więcej zapieprzania.

Trudniej się strzela gole w ekstraklasie czy przerzuca tony węgla?
Zaskoczył mnie pan… Nie wiem. Mnie bramki przychodziły dość łatwo, a węgiel po prostu trzeba było przerzucić, praca bardziej wysiłkowa. Na boisku głównie trzeba myśleć.

Spytam inaczej, gdzie bardziej się pan męczył?
Od zawsze miałem przyzwyczajony organizm do ciężkiej pracy. Dziś wstaję o 6:30, jadę do pracy i popołudniu przyjeżdżam na trening. Na wywiad przyjechałem prosto z roboty, a jeszcze zaraz mamy zajęcia. Ale ja żadnej pracy się nie wstydzę – dziś rozwożę węgiel, kiedyś rozwoziłem kiełbasę albo jak byłem w Ceramice Paradyż, to pracowałem na budowie. Jechałem na godzinę 7, niekiedy nawet na 5, potem zasuwałem na trening i wracałem o 20. Co dzień to samo.

„Z rzeźni na salony” – pamięta pan?
Było w gazetach takie hasło. W życiu wszystkiego trzeba spróbować, a że ja na piłkarskie salony wskoczyłem z masarni… Jestem z siebie zadowolony, wręcz dumny. Będę miał co dzieciom i wnukom opowiadać. Zresztą, syn już słucha i się chwali kolegom, że tata był królem strzelców w ekstraklasie (śmiech). Ale powiem panu, że jak mi na gali koledzy zaśpiewali piosenkę, to aż mi skóra ścierpła.

Wśród tych, którzy śpiewali był m.in. Sławomir Rutka, który później popełnił samobójstwo.
Jak się o tym dowiedziałem… Odjęło mi mowę. Szok. To był skryty człowiek, sam z siebie nigdy nie mówił o swoich problemach. Próbowaliśmy z nim więcej pogadać, pociągnąć za język, ale się nie dawał. Był strasznie skryty. Szkoda go jako piłkarza, ale przede wszystkim jako człowieka. A najgorsze było to, że nie dawał po sobie nic poznać. Nikt z nas nie śmiał przypuszczać, że coś takiego przyjdzie mu do głowy. A pamiętam, jak mi wcześniej mówił, że będzie miał córeczkę. Jaki był wtedy szczęśliwy…

Po latach wyszło, że Korona kupowała mecze.
Ale to nie dotyczyło żadnego spotkania, w którym grałem. Ja wtedy w Heko Czermno jeszcze byłem, dopiero potem trafiłem do Kielc. Miałem jednak taki incydent, że grając w Ceramice Opoczno, zaczepiał mnie przeciwnik. Podchodził do mnie i mówił: „Piechna, ty mecze kupowałeś!”. Odszedł, wrócił za chwilę i znowu „Piechna, ty sprzedawczyku!”. Wkurzyłem się, ruszyłem w jego stronę i mówię: synek, zastanów się, co ty wygadujesz, bo spotkają cię przykre konsekwencje… Sędziowie to odnotowali, ale gość w żaden sposób nie został ukarany.

Jak na sukcesy Piechny reagowało rodzinne Opoczno? Koledzy nie ciągali po knajpach?
Opoczno było dumne. Ludzie mówili, że chociaż jeden się wybił, że jednemu się udało… W trzeciej czy drugiej lidze faktycznie można było gdzieś w tygodniu skoczyć, ale im wyższy poziom, tym wychodziłem mniej. Poszliśmy kiedyś z żoną i dziećmi do pizzerii, zamówiłem colę i w tej samej knajpie pojawił się trener Wieczorek. Zauważył nas, podszedł się przywitać:
– Grzesiu, co ty tam masz? Colę tylko, nic więcej? Na pewno?
– Niech trener sam spróbuje.
Wiadomo, można skoczyć czasem na piwko, ale trzeba się oszczędzać. Wystarczy przemęczyć się trzy miesiące i potem można sobie pofolgować.

Trzy miesiące… Za granicą wyglądało to trochę inaczej.
Pojechałem do Rosji, początki były bardzo ciężkie. Nikogo się nie znało, nie wiadomo, z kim i gdzie wyjść, bo samemu w Moskwie to strach. W biały dzień tam mogli strzelać! Później przyjeżdżał do mnie Wojtek Kowalewski, czasem Mariusz Jop, skoczyliśmy z dwa razy na miasto. I powiem szczerze – luksus. Warszawa przy Moskwie to jest mały pikuś. Mówili wtedy w Polsce, że Rosja jest piłkarsko zacofana, a tam szok – świetna organizacja, boiska, stadiony. Już wtedy byliśmy za nimi bardzo daleko, a co dopiero dziś.

Maciek Rybus dopiero co dostał w nagrodę samochód.
Bo tak wygląda hojność w Rosji. Niestety, w moich czasach samochodów nie rozdawali, ale walczyło się o pieniądze na boisku. Prezes wchodził przed meczem do szatni i mówił, że za zwycięstwo będzie ekstra premia. Po 10 tysięcy dolarów na głowę.

Zawsze pan powtarzał, że pieniądze zarobione w Rosji odkłada do skarpety.
Taka prawda. Pojechałem tam po to, żeby godnie zarobić, odłożyć coś na życie, zapewnić rodzinie stabilizację. Wiecznie grać w piłkę nie będę.

Dziś pan żyje z tamtych oszczędności?
Nie, tamtej kasy nie ruszam, utrzymuję się z tego, co mam obecnie. Wciąż gram w piłkę, mam też, gdzie pracować, to nie mogę narzekać. A to, że czasem bolą ręce czy plecy – nieważne, przyzwyczaiłem się.

Ale w Rosji podpisywał pan trzyletnią umowę, po 18 miesiącach rozwiązaliście kontrakt. Nie żal było?
Pewnie, że było. Mogłem tam zostać, ale widziałem, co się święci. Czułem, że tego klubu zaraz nie będzie, więc trzeba było w porę zawinąć. I co? Po pół roku faktycznie Torpedo zniknęło. Były momenty, że poważnie myślałem o powrocie do kraju, syn miał dwa lata, córka osiem miesięcy, a w klubie proponowali jeszcze jakieś wypożyczenie. Pojedź na trochę do Chin albo do Uzbekistanu, przekonywali. Zatkało mnie. Mówię: panowie, spokojnie, na pewno się dogadamy.

Po podpisaniu kontraktu z Torpedo pewnie miał pan chociaż jeden dzień szaleństwa. Alkohol za kilkaset dolarów, ciuchy za kilka tysięcy?
No właśnie, nie miałem. Słowo. Mnie nie rajcowały żadne zakupy czy inne pierdoły. Pojechałem do Rosji, żeby pieniądze zarabiać, a nie, żeby je wydawać. Wystarczyło, że miałem dwa dni wolnego, to zamiast gdzieś łazić, od razu leciałem do domciu, do żony.

Kasyno?
Nie byłem. Koledzy kilka razy namawiali, ale mnie nie ciągnie do takich miejsc. W Rosji też mnie pytali, czy skoczę z nimi, ale gdzie tam ja tam wyjdę w nocy w mieście, którego nie znam. Za duże ryzyko. Wystarczyło, że sam jechałem na trening, nie miałem ze sobą paszportu, to od razu mnie brali za Kazacha i chcieli wieść na komisariat. Tam nie lubią takich „ciemnych”, jak ja, w biały dzień robili kontrole. Czasem trzeba było dawać im kasę, żeby człowieka puścili.

Marcin Komorowski mówił, że w Groznym z kałachami stali na każdym rogu.
Bo oni w Tereku mają dużo gorzej. Pamiętam, jak kiedyś polecieliśmy czarterem do Groznego na mecz, zawieźli nas pod sam hotel, zdążyliśmy wejść i mówią: jak ktoś chce wyjść przed hotel, to tylko w kamizelce kuloodpornej! Bo nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć… Innym razem, jak jeszcze mieszkaliśmy na Łużnikach, siedzieliśmy sobie z rodzinką przy śniadaniu i nagle zniknął nam syn. Dookoła mnóstwo ludzi, akurat odbywał się festiwal piwa, a mały brzdąc gdzieś poszedł. Szukamy wszędzie, idziemy pod stadion, ochroniarz mówi, że widział, jak wchodził tędy malczik. 80 tysięcy miejsc, na szczęście puste, ale znajdź chłopaka w takim miejscu… Ja już cały spocony, żona wściekła krzyczy, że nagle Rosji nam się zachciało, a on siedział schowany pod krzesełkiem.

Na treningi w Torpedo dojeżdżał pan metrem. Pewnie jako jedyny.
Nie, tak samo jeździli też Serb i Rumun. Ale fakt faktem, że Rosjanie dojeżdżali samochodami, i to jakimi… Miałem trzy stacje metra na stadion, to po co mi był samochód? W końcu nie kupiłem żadnego. Metrem dojeżdżałem w 20 minut, autem przez korki zeszłoby mi półtorej godziny. Zawsze zostawała taksówka, za 200 rubli, czyli 20 złotych można tam było jeździć i jeździć. Nie to, co u nas.

Podobno u Gieorgija Jarcewa biegaliście po osiem kilometrów dziennie.
Takiego trenera nigdy nie miałem – nieprzyjemny, bardzo stanowczy i konsekwentny. Jeśli coś powiedział, to tak miało być, nikt nie miał prawa się postawić. Na treningach dawał niesamowity wycisk, obóz w Turcji ledwo co wytrzymałem. Nie ma, że boli, że nie masz już siły – masz biegać. Dopóki trener nie powie, że wolno ci przestać. Zresztą, w Torpedo przewinęło się czterech trenerów, a każdy nowy, który przychodził, brał ze sobą dziesięciu piłkarzy. Nie było opcji, żebym grał. Strzeliłem dwa gole w pięciu meczach i tyle. Była jeszcze taka sprawa…

Proszę mówić.
Ktoś puścił famę, że w paszporcie mam wpisaną… fałszywą datę urodzenia. Ł»e mam przekręcony licznik i tak naprawdę jestem o wiele starszy! Jak u nas piłkarze z Afryki wyglądają czasem, jakby mieli przebite dokumenty, to o to samo posądzali mnie. Jeszcze ktoś w klubie mówił, że widział, że wcześniej miałem wytatuowaną na ciele prawdziwą datę urodzenia, ale ją starłem! Komedia jakaś. Zirytowałem się trochę, mówię do nich: panowie, kurwa, bądźmy poważni.

Był pan piłkarzem z trudnym charakterem?
Myślę, że tak. Jestem takim człowiekiem, który wali prosto z mostu. I nieważne, czy do kolegi, czy do trenera, czy do prezesa. Ponosiłem czasem przez to konsekwencję, ale nastawienia nie zmieniłem. Zawsze mówiłem i nadal mówię wprost, jak coś mnie boli. Z Wdowczykiem potrafiłem się dogadać, z Wieczorkiem to samo. Oni wiedzieli, że Piechna nie owija w bawełnę, że to taki krzykacz. Do sędziów też coś zawsze wykrzykiwałem, ale przeważnie tak, żeby nie słyszeli (śmiech).

To komu pan najmocniej przyłożył w słowach?
Raz w Koronie zrobiłem zadymę, poszło o premie za awans. Miasto obiecało, że za chwile wypłaci pieniądze, ale co chwila trzeba było wypełniać kolejne dokumenty. Najpierw brakowało adresu Urzędu Skarbowego, potem danych ojca, potem jeszcze czegoś. I tak w kółko. Ktoś zdążył już z klubu odejść, potem trzeba było go szukać, jakoś się dodzwonić. Widać było, że grają na czas. Jeszcze powiedzieli, że tym, co grali w klubie pół roku, żadne premie się nie należą.
– Jak to się nie należą? – dopytywałem.
– No, normalnie.
– Chcecie tak grać, to proszę bardzo…

Wyjąłem telefon, zadzwoniłem do jednej gazety, potem do drugiej. Powiedziałem, jaka jest sytuacja, ale z zastrzeżeniem, że jeszcze potwierdzę. I pytam: to jak, znajdą się dla nas pieniążki? Dzień później wszyscy mieliśmy kasę na kontach.

Kiedyś o Ryszardzie Wieczorku powiedział pan, że był o pańską popularność zazdrosny i przez to czasem sadzał Piechnę na ławce.
Bo odnosiłem wrażenie, że tak było. Po awansie do ekstraklasy Wieczorek nie był do mnie przekonany, mówił mi: Piechna, ty w piłkę grać nie umiesz, ona od ciebie się tylko odbija. I jeszcze powiedział to w szatni, przy wszystkich. Chłopaki mnie powstrzymywali, żebym mu nie odpowiedział. Ugryzłem się w język, wyjątkowo. Nie chciał więc Wieczorek początkowo na mnie stawiać, ale jak nie szło, to wiadomo – jak trwoga, do Piechny. Po meczu z Polonią, kiedy ustrzeliłem hat-tricka, podszedł do mnie trener i powiedział: idź do prezesa i załatw sobie lepszy kontrakt. Bo w tej chwili to ty jesteś wyżej, niż ja.

A co pan odpowiadał na zarzut Wieczorka? Zresztą, wiele osób było takiego zdania.
Jak ma piłka tak się ode mnie odbijać, to niech odbija się tak dalej. Wdowczyk zawsze mi powtarzał: lepiej mądrze stać, niż głupio biegać.

Czuł pan na treningach, że na tle pozostałych jest surowy technicznie?
Czułem i zawsze zdawałem sobie z tego sprawę. Nigdy nie powiedziałem, że było inaczej. Dobrze wiem, że nie byłem wybitnym piłkarzem, ale miałem smykałkę do strzelania goli. W Polsce to wystarczyło, nic więcej nie było potrzebne.

Selekcjoner Paweł Janas…
Nie był szczęśliwy, że musiał mi wysłać powołanie. Gdyby nie dziennikarze, to w kadrze bym nie zagrał. Janas uległ naciskom mediów.

Wróćmy do pańskiego trudnego charakteru – Kolejarz Stróże.
Nie chcę ruszać tego tematu, bo to klub-kukułka, niech sobie istnieje… Poszedłem tam tylko dlatego, że znałem się i z młodym, i ze starym Kogutem. Gdybym jednak wiedział, że takie rzeczy w tym klubie się dzieją… Szczerze, nikomu nie polecam. Dzwonił do mnie Krzysiek Gajtkowski, pytał o zdanie, to mu mówiłem: nie jedź tam, nie warto. Ale on się uparł i pojechał. Zobaczymy, ile wytrzyma. Kolejarz to ciężki temat, to taki klub, że wieś tańczy i śpiewa.

Raz, że nie stawił się pan na przedmeczowym zgrupowaniu, co było gwoździem do wylotu z klubu. Dwa, Kolejarz oskarżył pana o nadużywanie alkoholu.
To była przykrywka. Walczyliśmy wtedy o awans i jak szanse zostały pogrzebane, to trzeba było się kogoś pozbyć. Najlepiej zdjąć z listy płac tych, którzy zarabiają najwięcej. Odstrzelili z biegiem czasu mnie, Kośmickiego i Bonka. Ale zaznaczam, nigdy na trening nie przyszedłem w stanie wskazującym. Nigdy. Napisali o mnie to, co napisali, już trudno. Dziś dzwonię do Koguta, ale nie odbiera.

Podalibyście sobie ręce?
Staremu bym podał, młodemu już nie. Młody jest… Ech, nie będę nawet kończył. Szkoda słów.

Komuś jeszcze nie podałby pan ręki?
Nikogo więcej na czarnej liście nie mam.

A z Polonii Warszawa?
No tak, wielu ludziom z Polonii bym ręki nie podał, bo oni też mnie chcieli w coś wrobić… Wojciechowskiego przez półtora roku na oczy nie widziałem, ale on z tylnego fotela pociągał za sznurki, sterował marionetkami. Lubi obiecywać śliwki na wierzbie i z tych obietnic się nie wywiązuje. Była taka sprawa z asystentem Wdowczyka, kurde, jak on się nazywał…

Ten, którego namówiono, aby zeznawał przeciwko panu?
Tak. Obiecali mu, że jak zezna przeciwko mnie, to w Polonii długo popracuje. Więc jak już zeznał, to wywalili go po miesiącu! Już pamiętam, to był Jan Karaś, były reprezentant Polski.

Najpierw oskarżyli pana o rasizm, potem o obrazę prezesa Klockowskiego.
Karaś mówił, że słyszał, jak nazwałem Obema „czarną małpą”. Słyszał to on, chociaż był po drugiej stronie boiska, a nie słyszeli ci, co byli obok. Cała drużyna, 20 chłopaków, przyznawała mi rację, a tamten szedł w zaparte.

A Obem?
Nie rozumie nic po polsku, ale słyszał, że Piechna tak do niego powiedział (śmiech).

Już wtedy był pan w Polonii w Klubie Kokosa, choć jeszcze wtedy nikt takiej nazwy nie znał. Biegaliście po schodach z nieśmiertelnym Jarosławem Bako.
Papierowy tygrys. Cokolwiek mu powiedzieli, to robił. W siedmiu stawialiśmy się dwa razy dziennie na treningach i biegaliśmy na trybunie po schodach. Raz normalnie, raz na jednej nodze. Biegaliśmy od 10 do 16 i trzeba było jakoś się przemordować. Do tej pory mi nie wypłacili mi pieniędzy za dziewięć miesięcy gry i dziś nie wiadomo, od kogo domagać się tej kasy.

Sprawa jest już zakończona?
Sprawy wygraliśmy, przyznano nam rację, ale…

Kiedy te sprawy wygraliście?
W 2008 roku.

Polonia od tamtej pory wam nie zapłaciła i otrzymywała normalnie licencję na grę w ekstraklasie?
Zgadza się. Taka jest właśnie polska piłka.

Wojciechowski wchodził do szatni?
Być może za trenera Zielińskiego wchodził do szatni, ale za Wdowczyka na pewno nie. Miał od tego swoich ludzi. Pamiętam jednak, jak prowadził nas Kowalik i szykowaliśmy się do wyjazdu na mecz, to wychodził na środek, trzymał schowaną w dłoniach karteczkę i czytał: w pierwszym składzie gra ten, ten i tamten. Klub-kukułeczka, dziękuję.

To już drugi taki w pańskiej… No właśnie, karierze czy przygodzie?
Przygodzie. Karierę to zrobił Nikoś Dyzma (śmiech).

Miała być reklama kieleckiego majonezu, występ w teledysku Mandaryny, autobiografia…
I stanęło na niczym. Ł»elek [Ł»elisław Ł»yżyński – przyp.PT] namawiał mnie na książkę, ale ja mówiłem: spokojnie, mam czas, zdążymy to jeszcze napisać… Szkoda, że nie wyszło, trochę żałuję. Mogło wyjść fajnie.

Co by pan tam napisał?
Opowiedziałbym wszystko od początku do końca. Kiedyś np. grałem w dwóch klubach równocześnie.

Jak to?
Grałem wtedy w Pilicy Tomaszów i w B-klasie, w Modrzewiance Modrzew. Jak jednego dnia były dwa mecze, to w Pilicy grałem 45 minut, szedłem do trenera i mówiłem, że mnie noga boli. A chłopaki już czekali pod stadionem. Wybiegałem, wsiadałem do nich do samochodu i na drugi mecz! W końcu trener się zorientował:
– Ja wiem, że ty gdzieś jeszcze grasz, że koledzy na ciebie czekają.
– Nikt nie czeka, noga mnie boli.
– Jak teraz zdejmiesz koszulkę, to możesz już nie wracać.
No i wybrałem chłopaków, bo to dobrzy koledzy byli. Graliśmy w ataku z kolegą, który teraz był trzy razy na misji w Afganistanie. On wielki, potężny chłop, ze sto kilo wagi, a obok ja. Nie było wtedy na nas mocnych. Problem jednak w tym, że trener zgłosił moją sprawę w okręgowym związku, Modrzewianka tamte mecze przegrała walkowerem, a mnie zawiesili na trzy miesiące. A wie pan, co jest w tym wszystkim najlepsze? W tym samym sezonie wywalczyliśmy jeszcze awans!

Przecież był pan zawieszony.
Zawiesili mnie w listopadzie, jak zaczynała się przerwa zimowa…

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Ekstraklasa

Pamiętacie transfery Efforiego? Haditaghi: „Fałszywe faktury”

redakcja
0
Pamiętacie transfery Efforiego? Haditaghi: „Fałszywe faktury”
Ekstraklasa

Pogoń Szczecin ma oko na snajpera. Wymiata w Lidze Konferencji

redakcja
2
Pogoń Szczecin ma oko na snajpera. Wymiata w Lidze Konferencji
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama