W Pucharze Europy w sezonie 1984/85 nie udało się polskiemu klubowi napisać wielkiej historii. Jednak tym razem stwierdzenie „zabrakło szczęścia w losowaniu” nie brzmiało jak średnia wymówka, a racjonalna ocena sytuacji. No bo jeśli już w pierwszej rundzie wpadasz na obrońcę trofeum, który ma wielki apetyt, by sukces powtórzyć, to możesz jedynie przeklinać gościa od mieszania kulkami. Lech Poznań musiał zmierzyć się z Liverpoolem. Dziś byli piłkarze klubu z Wielkopolski mogą jedynie wspominać, że 33 lata temu stanęli naprzeciwko kilku świetnych zawodników na słynnym Anfield.
No bo o samym wyniku szkoda gadać. Już w pierwszym meczu drużyna Wojciecha Łazarka – z między innymi Okońskim czy Araszkiewiczem w składzie – przegrała na własnym boisku 0-1, więc rewanż w Anglii wydawał się tylko formalnością. Na stadion w Poznaniu przyszło 30 tysięcy ludzi i akurat tu udało się pobić The Reds – rewanż obejrzało “tylko” 22 tysiące osób.
W Polsce jedynego gola strzelił John Wark. W rewanżu ten sam piłkarz okazał się katem lechitów – wcisnął hat-tricka, jednego gola dorzucił Paul Walsh i Kolejorz wracał do Polski ze sporym bagażem. To był sezon życia Szkota – poszalał w pucharach, dorzucił kilkanaście goli w lidze, nigdy nie był tak skuteczny.
– Oni biegali jak charty, które najadły się surowego mięsa. I tak przez 90 minut – powiedział o tym meczu poznańskiej Gazecie Wyborczej, Wojciech Łazarek.
Dla tych chartów był to początek kolejnej zajebistej przygody. Pewnie rozstrzygnięte dwumecze z Benfiką, Austrią i Panathinaikosem doprowadziły The Reds do kolejnego wielkiego finału – tym razem z Juventusem, ze Zbigniewem Bońkiem i Michelem Platinim w składzie. Wielką tragedię na Heysel pewnie pamiętacie.