„Miała być druga Irlandia, a jest druga Białoruś” – koszulki z takim napisem w ubiegłym sezonie stały się kibicowskim „must-have”, przynajmniej w Wielkopolsce. Hasło odnoszące się do rządowych represji i klimatu inwigilacji na trybunach, straciłoby jednak sens, gdyby rozstrzygać je w czysto sportowych kategoriach. Dlaczego?
Chwyćmy w dłonie najnowocześniejsze kalkulatory oraz programy obliczeniowe i spróbujmy wspólnie oszacować, ile pieniędzy zarobiły w fazie grupowej Ligi Mistrzów polskie kluby w okresie od 1997 do 2012. Godziny skomplikowanych obliczeń, tysiące ułamków, no dobra.
Nic nie zarobiły. Zero. Null. Od 4 grudnia 1996 roku, od porażki Widzewa w wyjazdowym spotkaniu z Atletico Madryt, polskie kluby nie uzyskały ani złotówki z piłkarskiego Eldorado – fazy grupowej Ligi Mistrzów. Przenieśmy się teraz na moment kilkaset kilometrów na wschód, do liczącego 150 tysięcy mieszkańców Borysowa. Gra tutaj taki klub jak BATE. Kojarzycie?
Może i mają obiekt stylizowany na Bogdankę Łęczna. Może i mają na ławce Maycona, który faktycznie na boisku w Łęcznej rozegrał kiedyś przypadkiem mecz. Może i ciężko znaleźć bezpośrednio o nich jakąś wiadomość w białoruskich mediach, bo najpierw przeglądarkę zaśmieci nam wizerunek Aleksandra Łukaszenki. Niby to wszystko nie rzuca na kolana, pozornie nie budzi respektu, ale jest jedno ale. Ten zespół ma przepis na sukces. Zobaczcie sami:
BATE raz na jakiś czas konkretnie zamiata i spokojnie wpycha się na salony. Właśnie do Ligi Mistrzów. Zostawiając przy okazji naszą komiczną ligę daleko w tle i sprawiając wrażenie, że gdyby wysłać na sparing do tego 150-tysięcznego miasta mistrza Polski, byłby na boisku prześladowany bardziej niż nasi działacze polityczni za wschodnią granicą. A czym się sugerujemy? Tym, że wyeliminowali w drodze do fazy grupowej Anderlecht. Tym, że nie mógł ośmieszyć ich Real Madryt. Tym, że potknął się na nich Juventus Turyn. I to dwukrotnie! A to wszystko zaledwie w jednym sezonie, który rozochocił Białorusinów i ci postanowili regularnie ciągnąć z kasy UEFA potężne wpływy.
Na dzień dobry w rozgrywkach, które nasi ligowcy śledzą tylko przez satelitę, klub zarobił 7,2 miliona euro. I to mimo ostatniego miejsca w grupie. Ale grupie, w której faktycznie nie mógł powalczyć o więcej i w której osiągnął absolutne maksimum. Czas pokazał, że nie był to jednorazowy wyskok…
Dwa lata później kibice na Białorusi znów mogli poczuć się jak na zachodzie po wyeliminowaniu Sturmu Graz. I to nie tylko przez dreszczyk emocji przy hymnie Ligi Mistrzów. Do kraju zjechały bowiem ponownie dwie potęgi z Hiszpanii i Włoch – Barcelona i Milan. Ale od razu zaznaczymy – potęgi, które tym razem były lepiej przygotowane na niespodzianki. Wpadka przydarzyła się tylko Milanowi, który zremisował u siebie 1:1, ale „Blaugrana” już nie miała litości – wygrała raz 5:0. Graczom BATE pozostawał tylko niedosyt, że nie udało się wygrać pierwszego meczu w historii gry w LM, bo Viktoria Pilzno zdawała się pozostawać w ich zasięgu.
W każdym razie – nic straconego! Białorusini już przymierzają się do kolejnego skoku na kasę. Jeśli odbębnią bez wpadek rewanż w ostatniej rundzie eliminacji LM z Hapoelem Shmona (pierwszy mecz wygrali z Izraelczykami 2:0, a wcześniej pokonali Vardar Skopje i Debreczyn), zyskają gwarant wpływów w wysokości 6 milionów euro. A to – po krótkich rachunkach – przyprawia o lekki zawrót głowy. BATE jest już niemal pewne przytulenia 20 baniek zarobionych z samego tytułu gry wśród najlepszych. Od 2009 roku. Bez wliczania sprzedaży biletów, cateringu i praw do transmisji.
„Bogaci będą się bogacić, biedni – biednieć”. Stara zasada w założeniu mogłaby teoretycznie usprawiedliwiać naszych ligowców. „Przecież BATE dostało za pierwszy występ w Lidze Mistrzów taką kasę, jakiej w Krakowie/Warszawie/Poznaniu nie widziano od lat!”. Ale co z tego? Siłą Białorusinów nie są wielomilionowe bomby transferowe, ani tym bardziej skupowanie podstarzałego szrotu za miliony (bo dogorywającego Keżmana przygarnęli za darmo…). Wręcz przeciwnie – potężne zyski z LM są podwajane przez mądrą politykę transferową. Przed nowym sezonem nie pozyskali nawet nikogo za gotówkę, ale udało im się zwerbować nieco zagubionego, choć wciąż cenionego Aleksandra Hleba.
A teraz najzabawniejsze – zsumowaliśmy ile BATE wydało w ostatnich czterech latach na wzmocnienia. Łącznie z tymi poczynionymi do walki o pierwszy awans do LM. Otóż łączna kwota jest odrobinę, bo o jakieś 200 tysięcy euro większa od transferów Wisły Kraków w sezonie 2010/11…
I co? Fajnie byłoby zakończyć jakąś optymistyczną puentą albo receptą na dogonienie (sic!) Białorusi. Niestety, zabrnęliśmy w kozi róg, a kolejne eurowpierdole nikogo już nie powinny zaskakiwać. Pozostaje jedynie liczyć na to, że ogromne sumy wpływające obecnie na konto BATE, zawitają kiedyś także nad Wisłę i Odrę. Pytanie tylko, czy za naszego życia. Póki co – możemy podpatrywać jak się robi dużą piłkę w niewielkim mieście gdzieś na – bądź co bądź – zadupiu Europy.
FILIP KAPICA I JAKUB OLKIEWICZ





