Filippo Inzaghi. Piłkarz, który przez wiele ostatnich lat był chyba najdokładniejszym uosobieniem włoskiej piłki. Trafnie określić go w jednym słowie? Ł»aden problem. Cwaniak. Cholerny, żyjący z podań kolegów, wiecznie człapiący w polu karnym, denerwujący. Jak nie udało się przedrzeć przez obronę, to dawał nura. A nuż sędzia podyktuje karnego. Arbiter nie dał się nabrać? To zaczynamy płaczliwe przedstawienie. Cały Pippo, pardon, Superpippo Inzaghi. Coś się skończyło. Jego status na transfermarkt ze Striker przeskoczył na End of career. Odeszła prawdopodobnie ostatnia, tak świetnie nastrojona maszynka do strzelania bramek.
– Ten chłopak musiał urodzić się na ofsajdzie – powiedział o Inzaghim Sir Alex Ferguson. – Wolałbym jednak o metr wcześniej – zripostował mu włoski napastnik. Trudno byłoby zliczyć wszystkie jego pozycje spalone. Znacznie łatwiejszym zadaniem jest podsumowanie ile razy na spalonym mimo wszystko nie był. Liczba zdobytych przez niego bramek nie może być jego szczęśliwą. Jest trudna do zapamiętania i kłopotliwa. Nie zmieściłaby się na plecach żadnej koszulki. 316 – Tyle razy Inzaghi karcił obrońców i bramkarzy drużyn przeciwnych. Od Piacenzy, poprzez Leffe, Hellas, Parmę i Atalantę, na Juventusie, Milanie i rzecz jasna reprezentacji Włoch kończąc.
– Pieniądze to tylko piękny dodatek. Są ważne, ale nie gram w piłkę tylko dla nich. Robię to przede wszystkim dla jej piękna – mówił w jednym z wywiadów. Z tym pięknem, w jego konkretnym przypadku, bywało raczej na opak. Oglądając kompilacje ze zdobywanymi przez niego bramkami, nie natrafimy na kilkudziesięciometrowe rajdy czy atomowe uderzenia z połowy boiska. Znakomita większość wygląda tak samo albo bardzo podobnie. Akcję rozpoczynało prostopadłe podanie wciśnięte pomiędzy obrońców. Tam, najczęściej na skraju pola karnego, z nikąd wyrastał Pippo Inzaghi. Finałem było wykończenie akcji. Prawie zawsze bezbłędne. Od czasu do czasu udawało się jeszcze wyminąć bramkarza i posłać piłkę między nie pilnowane już przez nikogo słupki.
W Inzaghim najlepsza była jego niepozorność. Modelowy obrońca, mierzący grubo ponad 180cm wzrostu, nienagannie zbudowany, miał prawo patrzeć na niego z politowaniem. Niski, wątły facet. Do tego wyglądający jak wiecznie niewyspany. Bułka z masłem, prawda? W małym ciele tkwił jednak fenomenalny napastnik. Piłkarz, który udowodnił, że talent nie tkwi wyłącznie w szybkich nogach. Ł»e aby wzbudzić emocje wśród tłumów kibiców nie potrzeba zdobywać bramek z przewrotki czy mijać pięciu przeciwników za jednym zamachem. Jego tajną bronią był spryt. Przebiegłość, szybkość i nutka szczęścia. – Niektóre z moich bramek widziałem już zanim je zdobyłem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale po prostu wiedziałem, gdzie znajdzie się piłka i w jaki sposób skieruje ją do siatki – podkreśla.
I rzeczywiście. Oglądając go często miało się wrażenie, że to nie on szukał piłki, a piłka jego. Swoje bramki zdobywał nie tylko w sposób klasyczny – nogami i głową – ale także w bardziej wyrafinowany sposób. Na przykład plecami. Złośliwi zdefiniowali nawet pojęcie “syndromu Inzaghiego”, znanego również jako syndrom wielkiego tyłka. Zacytujmy. “Jego pierwsze objawy zaczynają się już od najmłodszych lat, kiedy dzieci, zupełnie pozbawione dryblingu, umiejętności prowadzenia piłki, czy celnego podawania, robią w szkółkach piłkarskich za pachołki tudzież strachy na wróble. Są trzymane na ławce rezerwowych, a kiedy połowa zawodników dozna kontuzji, wchodzą i zdobywają hat tricka, sami nie zdając sobie z tego sprawy. I wówczas stają się gwiazdami.” Dotknięci tą nieuleczalną choć – przyznacie sami – niewątpliwie przyjemną przypadłością, są jeszcze ponoć Marco Boriello, Alberto Gilardino czy Luca Toni. Od innych piłkarzy odróżnia ich to, że praktycznie nie wychodzą poza pole karne, piłka trafia na nich samoistnie, a bramki zdobywają wszystkim. Z nosami, brwiami, plecami, czy tytułowym tyłkiem włącznie.
Swoje pierwsze trafienie w Serie A zdobył jednak nogą, przeciwko swojej ukochanej Piacenzy. To właśnie tam zbierał premierowe szlify. Klubem, w którym zaufano mu po raz pierwszy było jednak malutkie, trzecioligowe Leffe, które dziś – po fuzji z innym pobliskim klubem – zwie się AlbinoLeffe. Mieszkał poza miastem i na treningi musiał dojeżdżać. Maleńki pokój dzielił jeszcze z dwoma współtowarzyszami. – To był ciężki okres. Miałem 19 lat, pierwszy raz tak daleko od domu. Na dodatek prawie w ogóle nie grałem. Potem przyszedł trener Bortolo Mutti, który zaczął na mnie stawiać. Spodobałem mu się na tyle, że rok później zabrał mnie ze sobą do Verony – wspomina początki swojej kariery.
Potem nabrała ona rozpędu i razem ze swoim bratem, Simone, wspinali się po futbolowych szczeblach. Ostatecznie młodszy z braci Inzaghich pozostał kilka schodków niżej. Zakotwiczył w Lazio, gdzie dwa lata temu zakończył swoją karierę. Filippo od samego początku wykazywał większy talent. Ostatni raz wspólnie, po tej samej stronie barykady, zagrali w barwach Piacenzy, jeszcze w drugiej lidze. Potem ich drogi rozeszły się już na dobre.
Pippo wieszał buty na kołku będąc w koszulce Milanu. Odchodził jako legenda właśnie tego klubu. Nie należy jednak zapominać też o kilku latach jego gry w Juventusie, z którym zdobywał mistrzostwo i superpuchar Włoch. Jeszcze wcześniej występował w barwach Atalanty, gdzie wywalczył swój jedyny tytuł króla strzelców ligi włoskiej. Potem posypały się oferty z całej Europy. Jedna, bardzo poważna, nadeszła z… Interu. – Byłoby świetnie tam trafić, ale rozumiem, że celują w transfer Ronaldo. Najciekawsza ekonomicznie propozycja nadeszła z Atletico Madryt. Na pięćdziesiąt procent trafię właśnie tam – mówił w czerwcu 1997 roku. Ostatecznie wybrał Juventus, a już rok później ofertę złożyła Roma, która była zdeterminowana wydać 20 milionów euro. Klub zmienił dopiero trzy lata później. Wówczas Milan wyłożył za niego kwotę prawie dwukrotnie wyższą.
Swoją przygodę z piłką zastopował będąc w wieku, jak na napastnika, wyjątkowo podeszłym. Przez całą swoją karierę nie wypadał z obiegu. Recepta? Od kilkunastu lat konsumuje ponoć wyłącznie dwie potrawy – spaghetti i breasolę (dosyć droga, chuda wołowa wędlina). Analizując anatomię jego sukcesu odpowiednio głęboko, natrafiamy na jeszcze inne, o wiele ciekawsze autorskie recepty. Na przykład mąkę, którą nieraz obsypywał siebie i kolegów przed ważnymi spotkaniami. Ponoć dla rozładowania ciśnienia. Albo siedzenie w autobusie – koniecznie samotnie, zaraz obok kierowcy. Na ławkę rezerwowych, która przez większą część kariery była jego drugim domem, zabierał natomiast swoją ulubioną poduszeczkę, na której to następnie wygodnie się usadawiał. Nie zauważyliście przypadkiem, że najczęściej miał na sobie o rozmiar za dużą koszulkę? To też nie przypadek. Wielka meczówka zachęcała przeciwników do mniej lub bardziej dyskretnego jej podszczypywania czy ciągnięcia. Wtedy Pippo padał na murawę, a sędzia – od czasu do czasu – dyktował stały fragment gry. Sprytne.
Najpiękniejszym wieczorem jego życia miał miejsce jednak nie w Mediolanie, a w Atenach. Dokładnie 23. maja 2007 roku. Dwie bramki w finale Ligi Mistrzów. Trafienia, dla kibiców Rossonerich, niezapomniane i przypominane w nieskończoność. Jeden, jak na prekursora syndromu Inzaghiego przystało, zdobyty… barkiem? Szyją? Nieważne… Tuż po nim nadeszła bajońska oferta gry w Stanach Zjednoczonych. Pogardził nią, pozostając wierny Milanowi do samego końca.
Teraz zajmie się szkoleniem młodzieży. Podobnie jak jego brat, który po zakończeniu kariery objął młodzików Lazio. Filippo piłkarzem był raczej niewyróżniającym się. Napastnikiem natomiast prawie doskonałym. Sędziowie liniowi nareszcie mogą spać spokojnie. Inzaghi zszedł ze spalonego.
PIOTR BORKOWSKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIĘŁ»NE!
wl****@we****.pl
hi*******@we****.pl
an****@we****.pl
ni****@we****.pl