Śmierć klubu? Cholernie przykra sprawa. Dla kibica to jak utrata najbliższej mu osoby. Bezsilność, uczucie pustki. Człowiek przeżywa, rozpacza. Nieraz, choćby nie wiem jakim był twardzielem, zalewa się łzami. Ł»ycie traci kolory, a okoliczne sklepy monopolowe odnotowują dynamiczny wzrost obrotów. Klub, jak feniks, potrafi się jednak odrodzić. Wygramolić z popiołów i przy odrobinie szczęścia zaświecić raz jeszcze. Jest taki jeden, do którego fortuna nie obróciła się plecami. Ba, wyrżnięcie mordą o grunt, jak na razie, wychodzi mu na dobre. Nazywa się niezbyt medialnie, a jego stadionowe gabloty świecą pustkami. W niektórych kręgach budzi jednak ogromny respekt. Gdzieniegdzie traktowany jest na równi z największymi. Nazywa się Salernitana.
Przez prawie sto lat, od momentu powstania, w tabeli włoskiej Serie A jej nazwa widniała tylko dwukrotnie. Za każdym razem w czerwonej obwódce oznaczającej bilet powrotny na zaplecze. W obydwu przypadkach do utrzymania brakowało jednego, malutkiego punkciku. Pierwszy raz, w czasach jeszcze trącących wojną, pod koniec lat czterdziestych. Na następny rok pośród włoskich tuz, kibice z Salerno musieli przeczekać ich aż pięćdziesiąt. Grający tam wówczas zawodnicy – Gennaro Gattuso, Marco Di Vaio czy David Di Michele – noszą nazwiska, które mieszkańcom tego malowniczo położonego, portowego miasta na południu Italii zawsze kojarzyć się będą z największymi sukcesami. Szczególnym, fanatycznym sentymentem bezustannie, mimo upływu lat, darzy się tam trenera Delio Rossiego, który właśnie w Salerno nabył swój przydomek “Il Profeta”, czyli prorok.
Pierwsza liga odleciała, najlepsi piłkarze wyjechali. Minęło trzynaście lat, a Salerno nie zniknęło z futbolowej mapy Europy. Klub błądzi po niższych klasach rozgrywkowych, a mały, umiejscowiony tuż pod Neapolem punkcik, ciągle tli się jasnym światełkiem. Czym sobie na to zasłużył? Właśnie wtedy, w czasie sezonu 1998-99, Salernitana, mimo błyskawicznego spadku, pozostawiła po sobie ślad, który nie zniknął aż do dziś. Zaprezentowała światu swoich ultrasów. Choreografie, które, chociaż wypływały z niewielkiego miasta, spod dłuta kibiców malutkiego klubu, wprawiały w kompleksy największe europejskie tuzy.
Od tamtego czasu klub balansował pomiędzy drugą, a trzecią ligą. Przez kilkanaście lat dwukrotnie bankrutował i czterokrotnie zmieniał swojego właściciela. Pierwszy z nich, Antonio Lombardi, obiecywał kibicom gruszki na wierzbie. Trzyletni plan był szczytny i zakładał awans do Serie A. Skończyło się na głośnym spadku do trzeciej ligi, nie wypłacaniu pensji i nienawiści kibiców, która trwa zresztą do dziś.
Kibice Salernitany musieli oglądać, jak ich klub leją wszyscy możliwi przeciwnicy z Serie B. Na domiar złego, w wyniku zawału serca, w tym samym czasie odszedł od nich jeden z prekursorów ruchu kibicowskiego w Salerno. “Il Capo degli Ultras” – Carmine Rinaldi, znany jako “Il Siberiano”. Fakt ten, chociaż na chwilę, nawiązał do pięknych, starych czasów. Kilka tysięcy ludzi zebrało się na podupadającym, nieczynnym już Stadio Vestuti, aby oddać mu ostatni hołd. Było to miejsce, w którym wszystko się zaczęło. Historia zatoczyła koło. Od niedawna imię “Il Siberiano” nosi trybuna curva sud, zajmowana przez ultrasów na Stadio Arechi.
Kolejnym, bodaj najbarwniejszym prezesem Salernitany w historii, był Amerykanin, Joseph Cala. W mieście powitano go jak wybawiciela. Urzekł wszystkich. Po części za sprawą szarmanckiego, angielskiego akcentu i niepowetowanemu urokowi osobistemu, po części dzięki swoim bajkowym obietnicom. W ich skład wchodziły między innymi plany budowy jednego z najnowocześniejszych w Europie centrów szkolenia młodzieży, czy błyskawiczne wejście na amerykańską giełdę. Ponadto, co naturalne, uregulowane miały zostać należności wobec piłkarzy i członków sztabu szkoleniowego. Ostatecznie jego dolary powąchało tylko kilku zawodników. Cala zorientował się, że przedsięwzięcie przerasta go finansowo i po dwóch tygodniach najzwyczajniej uciekł. Oficjalnym powodem takiej decyzji było rzekome nękanie go przez Camorrę, którą miał nasłać jeden z zawodników. Na początku lipca tego roku wykupił pakiet większościowy piątoligowego Calcio Lecco. Cel? Oczywiście Serie A.
Potem, chcąc nie chcąc, na stołek prezesa znowu wczołgał się linczowany Lombardi, ale wraz z końcem sezonu spadł z niego definitywnie. Salernitana doszła nawet do finału Play-off o awans do Serie B, ale tam musiała uznać wyższość piłkarzy Hellasu Werona. Pogrążony w niebotycznych, sięgających piętnastu milionów długach klub, skazany był na likwidację i karne zesłanie pośród amatorów. Wtedy do akcji wkroczył duet, którego w Salerno tak naprawdę nikt nie oczekiwał. Budowę nowego tworu na zgliszczach zlecono panom Claudio Lotito i Marco Mezzaromie. Ludziom, którzy pokrętne realia włoskiej piłki znają jak własną łazienkę. Pierwszego bardziej zorientowani kibice powinni kojarzyć jako ekscentrycznego i nieokiełznanego prezesa Lazio. Stanowisko to utrzymuje zresztą do dziś. Kuzyn drugiego jest natomiast aktualnym właścicielem pierwszoligowej Sieny.
W ten sposób powstał projekt o mdłej nazwie Salerno Calcio, który na dziesięć miesięcy podzielił salernitańskich kibiców. Część postrzegała go jako nowotwór, godzący w bijące od dziewięćdziesięciu trzech lat serce Salernitany. Ci bardziej cierpliwi widzieli w nim tylko chwilowe przepoczwarzenie ukochanego klubu. Wszystkich łączyło jednak jedno, patetyczne hasło. “Senza passato non c’e futuro”. Bez przeszłości nie ma przyszłości. Symbol – konik morski. Podobnie bordowy kolor koszulek i historyczna nazwa. Wszystko, co dla kibiców najświętsze, plątało się pośród tysięcy sądowych teczek. Salernitana, jako firma, była zahibernowana. Poddawano ją mozolnemu procesowi upadłości. I tak koszulki Salerno Calcio pokolorowano a’la Barcelona, a w herbie, zamiast klasycznego morskiego żyjątka, swoim piórkiem wywijał patron miasta, Św. Mateusz.
Serie D, w której wylądowali, mogła wydawać się spacerkiem. Było zupełnie inaczej. Gra przeciwko jedenastu drwalom nie byłaby lekka i przyjemna nawet dla Leo Messiego. Do Salerno sprowadzono jednak piłkarzy z drugo i trzecioligową przeszłością, którzy nie mieli prawa zawieść. W grę wchodził wyłącznie awans. Udało się. Piłkarze stanęli na wysokości zadania, ale tradycyjnie przyćmili ich kibice. Byli podzieleni, ale co z tego? Na każde spotkanie przychodziło ich przynajmniej kilka tysięcy. Gdyby skonstruować tabele na podstawie frekwencji, Stadio Arechi znalazłoby się w połowie stawki Serie B, czyli trzy ligi wyżej. Spotkanie przesądzające o awansie rozegrali przeciwko zdezorientowanym i odurzonymi hukiem oraz kibicowskim rozmachem amatorom z Monterotondo. Mecz ten oglądało ponad 12 tys. widzów. To absolutny rekord Serie D.
Swoje odcierpiał też Claudio Lotito, który ścigany przez jednego z piłkarzy, po długim, sprinterskim biegu, złapał zająca na środku boiska.
Pomimo awansu i powrotu do grona profesjonalistów, uśmiech kibiców był raczej kwaśny i niejednoznaczny. W głowach wszystkich ciągle dudniło to samo hasło. “Rivogliamo la Salernitana”. Chcemy znów Salernitany – krzyczeli przez dziesięć miesięcy. Na stadionach, w barach, na mieście… Wszędzie gdzie tylko się da. Ł»eby nie zapomnieć o tym, co jest prawdziwym symbolem klubu, w 93. rocznicę jego powstania zorganizowano akcję “Granata Day” i przystrojono miasto konikami morskimi i bordowymi chorągiewkami. Wszystkiego tego, z narastającą, fanatyczną wręcz niecierpliwością oczekiwano na koszulkach zawodników.
Zarząd zapowiadał, że chce przywrócić kibicom ich wieloletnie dziedzictwo. Problem tkwił w biurokracji, która we Włoszech jest prawdopodobnie jeszcze bardziej zawiła niż u nas. Na początku lipca w mediach pojawiały się informacje, jakoby prezes Lotito negocjował odkupienie klubowych dóbr z jego poprzednim właścicielem. Kilka dni później transakcja została dopięta na ostatni guzik. Miejsce nielubianego Salerno Calcio zajęła US Salernitana 1919. Klub zdecydowano nazwać dokładnie tak samo, jak u kolebki jego istnienia.
Teraz futbol w Salerno ma wiele atutów ku temu, aby nawiązać do swoich najlepszych czasów. Zapowiadany w ciągu kilku najbliższych lat powrót do Serie A nie jest słodkim pierdzeniem. Nie tym razem. Salernitana wychodzi z podziemi. Nareszcie już nie tylko na trybunach, ale również w tabelach i statystykach. Całkiem możliwe, że za trzy czy cztery sezony, także tych pierwszoligowych. Tak jak wtedy, ponad trzynaście lat wstecz.
PIOTR BORKOWSKI