W polskiej lidze dawno się przyjęło, że nie ma nic dziwnego w tym, że piłkarz jednego dnia może zagrać świetne spotkanie, a już następnego nie będzie w stanie prosto kopnąć piłki. Do Józefa Wojciechowskiego nigdy to nie docierało, nie trafiały do niego żadne tłumaczenia. – Raz umiesz, a raz nie umiesz? No popatrz, a pensje to byś pewnie chciał dostawać co miesiąc – zdawał się myśleć. JW, jak nikt inny w tej lidze, potrafić strącić zawodnika z piedestału, sprowadzić „pana piłkarza” do roli szeregowego pracownika swojej firmy i dzień w dzień wymagać od niego rzetelnej pracy, tak jak od sekretarki wymaga się, by codziennie rano parzyła dobrą kawę.
W narzucaniu twardych reguł Wojciechowski realizował się idealnie. Piłkarze narzekali, że praca przy Konwiktorskiej bywa specyficzna, że to zupełnie inna presja, że nie wiadomo, co przyniesie jutro… A jednak, jeden po drugim godzili się na takie traktowanie. Oczywiście, każdy jeden mógł się postawić, ale co by miało to na celu? Korzystniej było doić Wojciechowskiego. Doić go jak najdłużej.
JW miał, niestety, ten podstawowy problem – zbyt wielu ludzi czuło, że jak z nikogo innego, da się z niego ciągnąć kasę. Może i kogoś wyrzuci z hukiem, może i na sam koniec będzie nieprzyjemnie, ale wcześniej zatrudni na godnych warunkach i co najważniejsze – wypłaci kontrakt co do grosza. Mówił o tym w kilku słowach, w wywiadzie dla Weszło, kiedy padło pytanie, czy czuje się dojną krową. – Dojną krową nie, ale czuję się wykorzystywany przez bardzo wielu ludzi – odpowiedział. I o nich będzie w tym tekście. Nasz umowny ranking postaci, którym najlepiej udawało się uderzać Józka po kieszeni.
1. Arkadiusz Onyszko – sztandarowy przykład żerowania na kasie. Wolał zataić temat chorych nerek i przemilczeć sprawę, wierząc, że a nuż uda się pograć i na stare lata trochę jeszcze zarobić. Niestety, udać się nie mogło – nerki nie wytrzymały, a Onyszko w jednej chwili znalazł się na piłkarskiej emeryturze, która trwa zresztą do dzisiaj. Jego menedżer zwrócił Wojciechowskiemu całą prowizję z transferu, w przeciwieństwie do swojego klienta, który ciągle żył nadzieją, że jeszcze może się nachapać – kosztem wszystkiego, włącznie z własną godnością. Łatwo było mu udawać, że to nie koniec, że jeszcze miesiąc, góra dwa i znów będzie czynnym piłkarzem, byle móc pobierać z kasy te pięćdziesiąt tysięcy. Na koniec Onyszko opowiadał nawet coś o pokazywaniu Wojciechowskiemu gestu Kozakiewicza, ale widocznie zapomniał, że te kilkaset tysięcy skasował leżąc na kozetce, a nie rzucając się w rękawicach po błocie.
2. Menedżerowie – Na początek cytat z Wojciechowskiego: – Nie mam czasu wszystkiego weryfikować, dlatego ufam ludziom. Skoro uznali, że tyle trzeba zapłacić, znaczy, że taka jest cena rynkowa…
Tak było z Boninem, tak było z Dorde Cotrą i wieloma innymi. Wieść o tym, że w Polonii da się umieścić każdego przeciętniaka szybko rozniosła się po okolicy, aż dotarła nawet do Mirko Poledicy. Ser zdołał nawet wcisnąć Wojciechowskiemu kit, że Cotra jest wyróżniającym piłkarzem RAD Belgrad, wartym około 400 tysięcy euro. Cotra był oczywiście tak wyróżniający, że z piętnastu meczów ligowych, jedenaście przesiedział na ławce, a w dwóch kolejnych rozegrał po minucie. Ale tego już boss Polonii nie miał okazji sprawdzić.
– Musiałem za niego zapłacić trzy razy tyle, co powinienem. Przekręciła mnie na nim spółka holenderska – mówił w wywiadzie dla Weszło, a za chwilę w podobnych słowach wypowiadał się o Kokosińskim. – Jak kupowałem go ze Znicza, nie było mnie akurat w Polsce. Natychmiast pojawił się menedżer, który skasował mnie na kilkadziesiąt tysięcy złotych. Cezary Kucharski, powiem z nazwiska, on też musiał przy tym zarobić…
Do Polonii, przy dobrym biznesplanie i odrobinie szczęścia, dało się wcisnąć byle przeciętniaka, a gdy do negocjacji siadał w miarę poważny piłkarz, cena i oczekiwana pensja szły w górę o kilkadziesiąt procent. Bo to przecież Wojciechowski. Kto, jak nie on, tyle zapłaci?
3. Grzegorz Bonin – podręcznikowy przykład, jak w kilka miesięcy wyrzucić w błoto półtora miliona złotych. Średniak, absolutnie przeciętny skrzydłowy, o którego rzekomo rozgorzała nagła walka największych polskiej ligi. Wielka bitwa o Bonina – jak donosiła prasa. „PS” twierdził nawet, że zawodnik odrzucił ofertę Górnika, oferującą mu 720 tysięcy brutto rocznie i mniej więcej tyle samo za podpis pod pięcioletnią umową. W tym miejscu znów trzeba oddać głos samemu Wojciechowskiemu:
– (…) Coś mnie akurat sprowadziło do Białegostoku, więc zostałem też zaproszony na mecz, gdzie dowiedziałem się, że Bonin miał już umowę przygotowaną do podpisania za 40 tysięcy złotych, a mnie zaproponowano go za 80. Ufam ludziom i skoro uznali, że tyle trzeba zapłacić, że taka jest cena rynkowa, to zapłaciłem.
No, zapłacił. 80 kawałków miesięcznie. Za 12 słabych meczów bez gola.
4. Cesar Cortes – Louis Vitton z Chile, jak nazwał go Wojciechowski, najpewniej nie miał żadnych złych intencji. Przyjechał z dalekiego kraju i kopał tak, jak potrafił. A zarabiał przecież tyle, ile mu dali. Skończyło się na tym, że JW wywalił na niego 700 tysięcy euro, oferując wysoki kontrakt, przy czym już po trzech spotkaniach maksymalnie przeczołgał go na łamach prasy. – Jest fatalny! Jego transfer był pomyłką. Nie sądzę, by Bakero jeszcze kiedyś na niego postawił – ocenił Józek i faktycznie – Louis Vitton bogatszy o parę złotych musiał wracać do kraju. Do CD Huachipato.
5. Współpracownicy i doradcy – Wojciechowski zawsze miał słabość do życzliwych podszeptów. Na potęgę tworzył przedziwne, często zupełnie nieoficjalne komitety: doradcze, pomocnicze, transferowe… W zasadzie, komitety na każdą okazję. W pobliżu zawsze kręcili się bliżsi i dalsi znajomi – a to Oleksy, a to Listkiewicz, a to gdzieś za chwilę przemknął Lubański. Głosów rozsądku wokół Wojciechowskiego nigdy było dosyć, a to nie są tanie rzeczy… Niejedna buteleczka whisky musiała zostać przelana i niejedno dobre cygaro zostało wypalone…
Jednego dnia transfery jechał negocjować Oleksy. Następnego dnia przychodził Lubański i jego przyjaciel z niższych lig belgijskich – Kazimierz Jagiełło. Po czym na koniec i tak się okazywało, że żaden za nic nie odpowiada, bo transfer negocjuje Wojciechowski. Baruchyana, na przykład…
Duet Lubański&Jagiełło gdzieś zaginął w akcji, a tymczasem JW uznał, że przychyli się do prośby Izraelczyka i da mu te marne 400 tysięcy euro za transfer i jeszcze 300 rocznego kontraktu.
6. Radosław Majdan – ten przynajmniej uwiesił się na Wojciechowskim w sposób uważny, rozsądny i nierzucający się w oczy. Jednego dnia wydawał książkę, w której miał wyjawić całą prawdę o Dodzie, kolejnego wypuszczał na rynek serię perfum, a jeszcze innego opowiadał o związkach w TVN Style. Każde z tych działań łączyła jedno – dzień po dniu brał pieniądze od Wojciechowskiego. Wachlarz jego funkcji i możliwości był naprawdę imponujący. Aż trudno było czasami nadążyć… Jednego dnia dyrektor sportowy, za chwilę kierownik drużyny, później rzecznik prasowy. A jeszcze później…
– Zadzwoń do Majdana, on ci wszystko powie – rzuca JW do dziennikarza.
– Przecież Majdan nawet nie odbiera telefonów – odparł dziennikarz.
– Ty, faktycznie…. On nic nie robi! – wrzasnął Józek, po czym zrobił z Radzia trenera bramkarzy.
7. Euzebiusz Smolarek – jak można było się spodziewać, nie przyjechał do Polski podziwiać krajobrazów, tylko zarabiać poważne pieniądze. Nawet bardzo poważne – grubo ponad 100 tysięcy na miesiąc. Czas pokazał, że Wojciechowski dość nierozsądnie wybrał osobę, której – gdy już wreszcie otrzeźwiał – próbował zagrać na ambicji, bo na ambicji Ebiego grać się za nic nie dało. Nie uginał się pod żadnymi groźbami. Kompletnie bez różnicy było mu z kim przebiera się w szatni i z kim wychodzi na trening. On i tak z nikim nie gadałâ€¦ Tylko zarabiał. Jak trzeba było, to i z uśmiechem pozował do fotek na treningach Młodej Ekstraklasy, a pieniążki kap, kap, kap…
8. Daniel Kokosiński – o nim napisano już wszystko. Powinien wystarczyć jeden nieśmiertelny fragment z Wojciechowskiego: – Moim zdaniem był to jakiś przekręt, uważam, że Grembocki ściągnął go do nas, bo miał jakieś zobowiązania wobec kogoś innego. Ten obrońca okazał się bardzo słaby, chcieliśmy z niego zrezygnować, ale on nigdzie nie chce od nas odejść, choć miał oferty. Właśnie wokół tego Kokosińskiego stworzyliśmy klub nieudaczników. Nie chcemy, by psuli Młodą Ekstraklasę, nie chcemy, by zarażali młodych chłopaków swoją indolencją i nieudacznictwem.
Klasyka gatunku. „Kokos” przez długi czas do rozwiązania kontraktu się wcale nie garnął, bo i kto inny dałby mu lepsze pieniądze za bezstresowe bieganie po schodach? W końcu nie chciała go puścić już sama Polonia, tłumacząc, że „Kokos” ma być w klubie postacią sztandarową. Straszakiem na zawodników, którzy zamierzają tylko pobierać pensje bez grama ambicji.
Jaki przyniosło to efekt, wszyscy wiemy.
9. Bruno Coutinho – Ktoś powie: „A dlaczego Bruno? Grał przecież i czasem nawet coś strzelił”. A jednak był darmozjadem. W pewnym momencie przewróciło mu się w głowie – być może od nadmiaru gotówki. Na zimowy urlop wybrał się razem z Edgarem Canim i obaj, jako jedyni, wrócili do klubu z pustymi sport-testerami. Pustymi zupełnie, co oznacza, ze przez cały czas wolny nawet nie kiwnęli palcem, nie mówiąc o pełnym realizowaniu planów treningowych. Brazylijczyk regularnie pobierał po kilkadziesiąt tysięcy złotych, a w ostatniej fazie występów w Polonii interesowali go już głównie rywale. A raczej to, ile zarabiają i ile mają na koncie. Kibice też w końcu wyczuli, że coś tutaj jest grane i któregoś razu rozwiesili wymowny transparent: „To nie Copacabana, tu się walczy i stara”.
10. Theo Bos – miał być boss pełną gębą, a skończyło się dokładnie jak zwykle. Grupa niderlandzka wzięła kasę za pół roku z góry, więc przez chwilę wszystkim się zdawało, że Wojciechowski jakoś ten czas z nimi przemęczy. Wytrzyma, przecież mają zapłacone… A jednak – prawdziwy boss nie zdzierżył tego, co wyprawiał Bos z Holandii i przepędził towarzystwo na cztery wiatry. Fakt faktem, Polonia grała kompromitująco. Nie dość, że nie wygrywała meczów, to jeszcze nie potrafiła strzelić gola, ani nawet celnie uderzyć na bramkę. Może dlatego Theo Bos na pożegnanie dostał w podzięce… Czekoladę.
***
Większość tych historii nie miała prawa się wydarzyć, gdyby swoim działaniem nie prowokował ich sam Wojciechowski. Gdyby kupno piłkarza za pół miliona nie było dla niego decyzją tak prostą, jak to czy wypić do obiadu wino czerwone czy białe. Być może gdyby był większym dziwakiem, pokroju Cupiała, gdyby każda decyzja wymagała u niego bilansu z pogranicza ekonomii… Ale nie, taki właśnie był Józek. Niepodrabialny. Aż do ostatniej, tej kluczowej decyzji, zdawał się nie kalkulować ani chwili.









