Nie twierdzimy, że były piłkarz nie może zostać dobrym dyrektorem sportowym w poważnym klubie. Po prostu nie podzielamy przekonania, że ma na to znacznie większe szanse, niż ktoś, kto na co dzień zajmował się – powiedzmy – biznesem czy finansami. Ktoś powie: “ale piłkę trzeba czuć, rozumieć!”. I to rzeczywiście ma sens, futbol nie jest branżą jak każdą inną, ma swoją specyfikę, nie wszystko jest tutaj policzalne i zgodne z zasadami logiki. Ale historia pokazywała już milion razy, że byli piłkarze mogą nie odnaleźć się w gabinetach. Dziś wspominamy postać symboliczną – Mirosława Trzeciaka w roli dyrektora sportowego Legii.
31 sierpnia 2009 (tak, mamy już kilka latek!) podsumowywaliśmy dokonania Trzeciaka przez pryzmat transferu Krzysztofa Ostrowskiego, jednego z najbardziej abstrakcyjnych transferów do Legii w dziejach.
Jedno trzeba Mirosławowi Trzeciakowi przyznać – potrafi się szybko przyznać do swoich kompromitujących transferów. Arruabarrenę, Descargę, Tito i Balbino dość szybko odesłał z powrotem do Hiszpanii, a dziś sprzedał do Widzewa Łódź Krzysztofa Ostrowskiego. Do teraz zachodzimy w głowę, co też go podkusiło, by tego piłkarza w ogóle na Łazienkowską sprowadzić. Od początku pisaliśmy, że to chyba coś nie tak – facet miał 27 lat i ledwie 16 meczów w ekstraklasie. Cały jego życiowy dorobek, łącznie z niższymi ligami, wyglądał następująco:
2002/03 – 29 meczów, 1 gol.
2003/04 – 10 meczów, 0 goli.
2005/06 – 23 mecze, 1 gol.
2006/07 – 10 meczów, 0 goli.
2007/08 – 14 meczów, 0 goli.
2008/09 – 16 meczów, 1 gol.
No ale Mirek uznał, że to wystarczy – że mu się takie CV bardzo podoba. I że z takim chłopek to można rozpocząć marsz po najwyższe laury. Nie, Mirku, nie można. Można co najwyżej przez pół roku płacić mu mniej więcej 35 tysięcy złotych miesięcznie (czyli 210 tysięcy złotych), by potem z zaskoczeniem oznajmić: – A no tak! On przecież się nie nadaje!
Jak na razie działalność dyrektora sportowego Legii ogranicza się głównie do ściągania sobie na głowę problemów (czyli kiepskich piłkarzy), a potem myślenia, jak się ich pozbyć. W tym momencie przypomina nam się piosenka Kazika Staszewskiego – akurat była o hutniku z huty, która przynosiła straty i do której rząd musiał dopłacać, ale pasuje. Leciało to jakoś tak:
Cała jego ciężka praca, wszystko było chuja warte. Gdyby leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę.
A przecież nie Ostrowski, Tito czy Balbino są największymi wyrzutami sumienia Trzeciaka w Legii. Co było dalej z samym sympatycznym Krzysztofem? Jak się okazało, I liga doskonale pasowała do jego umiejętności – zrobił z Widzewem awans, a potem siłą rozpędu pograł jeszcze dwa sezony w Ekstraklasie. Chwilowe bezrobocie i powrót do Śląska, z którego spadł dopiero rok temu do lokalnej Polonii Trzebnica. No nie został mistrzem Polski, zapewne Trzeciak do dzisiaj jest w szoku.