– Są piłkarze, którzy nie ukrywają jak daleko im do wiary, że trudno im się modlić. Lecz jak mówię, że będę się za któregoś modlił, to zawsze słyszę słowo „dziękuję”. Nikt nigdy nie odpowiedział „to nie jest dla mnie ważne”. Nawet jak wiara nie jest silna i mocna, to czuć wdzięczność za taką deklarację, bo ona mówi: jestem z tobą, nie jesteś sam, życzę ci jak najlepiej – mówi ksiądz Jędrzej Orłowski, kapelan Lechii Gdańsk. Rozmawiamy choćby o jego specyficznej roli w drużynie, przeszłości kibicowskiej i o tym, jak katolik powinien podchodzić do odwiecznego rywal zza miedzy. Zapraszamy.
Ksiądz ma chyba dużo roboty, bo patrząc na wyniki Lechii, tu nie ma co trenować, tu trzeba się modlić!
Nigdy nie modlę się o zwycięstwo czy sukcesy sportowe, bardziej modlitwą ogarniam zdrowie zawodników, ich życie osobiste i rodzinne. Oczywiście, zawsze panu Bogu powierzam to „pomóż nam”, bo jakoś ostatnio nie mamy szczęścia w piłkarskich osiągnięciach. Są wielkie nadzieje, ale ciągle czekamy na wielki sukces. Początek sezonu – choć trudno mówić tylko o początku, za nami siedem kolejek – pozostawia wiele do życzenia. Tym bardziej to duchowe wsparcie, oprócz modlitwy, jest chłopakom potrzebne. Dlatego moja rola księdza jest taką pośrednią – między psychologiem a trenerem.
Piłkarze często przychodzą na rozmowę?
Tak. Jak jestem 15 lat kapelanem Lechii, to zawsze spotykałem się z wielką otwartością i życzliwością, zawodnicy chętnie rozmawiają, nigdy nie było przejawów ignorancji czy lekceważenia. Rola kapelana jest taka, jak każdego księdza, gdziekolwiek pracuje – wsparcie duchowe, religijne, przygotowanie do sakramentów świętych. Dużo tego było: błogosławiłem małżeństwo Huberta Wołąkiewicza, Karola Piątka, Pawła Buzały, chrzciłem ich dzieci. Bardzo sobie cenię, jak piłkarze Lechii – obecni i byli – mówią o mnie „to jest nasz ksiądz”. Czyli taki szczególnie bliski i ważny, pamiętają nasze rozmowy.
Ale są też zawodnicy innych wyznań.
Bardzo byłem zbudowany, jak pierwszy na stadionowej kaplicy zawsze był muzułmanin, Razack Traore. Podchodził blisko ołtarza i tam, w postawie stojącej, kłaniając się bardzo nisko – jak to jest w tradycji jego wyznania – oddawał cześć panu Bogu. Dla niego ta przestrzeń kaplicy była po prostu strefą sacrum.
A zdarzało się, że piłkarz deklarował się jako ateista i mówił, by ksiądz dał spokój?
Są piłkarze, którzy nie ukrywają jak daleko im do wiary, że trudno im się modlić, ale takiej deklaracji nigdy nie usłyszałem. Jak mówię, że będę się za któregoś piłkarza modlił, to zawsze słyszę słowo „dziękuję”. Nikt nigdy nie odpowiedział „to nie jest dla mnie ważne”. Nawet jak wiara nie jest silna i mocna, to czuć wdzięczność za taką deklarację, bo ona mówi: jestem z tobą, nie jesteś sam, życzę ci jak najlepiej.
Jak ksiądz został kapelanem Lechii?
Gdy zostałem duszpasterzem akademickim w Gdańsku, to było w roku 2001, zacząłem przychodzić na mecze. Z takim smutkiem patrzyłem na ten stadion przy Traugutta i wspominałem te lata 80., kiedy była ekstraklasa i tysiące ludzi. Postanowiłem, że zaproszę zespół na spotkanie opłatkowe i wigilijne. Poprosiłem trenera Marcina Kaczmarka, bardzo chętnie się zgodził, prawie cała drużyna przyszła. Prezes Maciej Turnowiecki, dyrektor Błażej Jenek, Krzysztof Brede, Robert Sierpiński, Mateusz Bąk… Ze 20-kilka osób było, to był ten początek. Ktoś rzucił:
– A może ksiądz zostanie naszym kapelanem?
– Bardzo chętnie, jestem przede wszystkim kibicem, to mogę być i kapelanem, tylko wiecie, w Kościele takie decyzje podejmuje biskup.
– To my do niego napiszemy.
– Zróbmy tak, że ja napiszę, a wy podpiszecie, by to było językiem księżowskim.
Napisałem, wysłaliśmy, powołałem się jeszcze na to, że nieoficjalnie zaprosiłem rok wcześniej piłkarzy na kulig, który organizujemy dla studentów. Potem tylko się strasznie bałem, by nikomu się nic nie stało, jakby ktoś spadł z sanek. No, ale wracając: arcybiskup Gocłowski zgodził się i zostałem kapelanem.
Co ksiądz właściwie robi w dniu meczu?
Jest wsparcie duchowe, krótka modlitwa i błogosławieństwo. Nie ma czasu na jakieś rozgadywanie się. Kaplica jest otwarta w dniu meczu przez cały czas, piłkarze przychodzą, niektórzy proszą o zamknięcie drzwi, by uniknąć zdjęć. Trener regularnie wchodzi. Widzę, że tam piłkarze szukają wytchnienia duchowego, nastawienia się, chwili medytacji. To są krótkie momenty przed meczem, ale są.
Wchodzi ksiądz do szatni?
Tak, ale moja obecność w szatni jest dyskretna. To nie jest miejsce na przeżywanie kółka różańcowego, musi być maksymalna koncentracja. Jeden głos, który powinien być, to jest głos coacha, on jest szefem i liderem. Trochę inaczej jest po meczu, gdy przychodzi rozluźnienie, ale wtedy też staram się być tylko na początku, natomiast gdy trener podsumowuje, nie chcę być przeszkodą. W Lechii szatnia składa się z dwóch przestrzeni, więc nie ma problemu.
Piłkarze przeżywają porażki, mają uczucia, wiedzą, że nas zawiedli, bo ja przede wszystkim jestem kibicem. Więc te moje gesty, jak podziękowanie, podanie ręki i powiedzenie, że mamy jeszcze 30 meczów w sezonie, są ważne, choć proste. Oni sobie to cenią. Pamiętam, jak Lechia wchodziła po raz pierwszy po 20 latach do ekstraklasy, to trener Kubicki oficjalnie powiedział, że ksiądz Jędrzej był z nami. Potrafił zadzwonić, napisać i coś dobrego powiedzieć, gdy było dobrze, ale i gdy przyszły porażki.
Szatnia to chyba miejsce niezbyt katolickie, choćby ze względu na przekleństwa?
Po jakimś tam przekleństwie od razu było słowo „przepraszam” na mój widok, natomiast moje uszy już się do tego przyzwyczaiły, proszę, by nie przepraszać i nie robić dodatkowych problemów. Pamiętam, jak niektórzy piłkarze mówili o trenerach asystentach, że „proszę księdza, ten przeklina”, asystent się wypierał, a za chwilę udało mu się łacińskie słowo powiedzieć. No, niestety, ten język przekleństw wszedł do języka potocznego, ale w tej chwili tego nawet nie słyszę. W innej miejsce by mnie to raniło, w tramwaju choćby, natomiast tutaj pewne nawyki są ciężkie do wyplenienia.
Można być kapelanem jakiegoś klubu i nie być jego kibicem?
Nie można. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Ostatnio przeczytałem deklarację jednego młodego księdza, który lubi grać w piłkę nożną i chciałby w przyszłości być kapelanem Lechii albo Arki. No to… (śmiech). W głowie się nie mieści. Ja na pewno nie będę kapelanem innego klubu, Lechii kibicuję od dziecka, jeździliśmy z Pelplina dużą grupą, gdy miałem 9-10 lat, nie wiem, jak to się stało, że mnie rodzice puszczali na mecze.
Z tego, co czytałem, ksiądz stał w młynie?
Tak, przez całe lata, zawsze w młynie.
Trzeba było przemilczeć niektóre przyśpiewki?
Nie, nie przemilczałem nic. Teraz, jak już nie siedzę w młynie, to nie śpiewam, ale te przyśpiewki przez lata wiele się nie zmieniły. Jak mijam stadion przy Traugutta, niedaleko mieszkam, to sobie nawet zanucę, choć w odpowiednim momencie wyciszam.
Koledzy po szalu byli zaskoczeni jaką drogę ksiądz obrał?
Byli troszeczkę, aczkolwiek wiedzieli, że jestem ministrantem, często widzieli mnie w kościele. Z kolei nigdy nie myślałem, by zostać piłkarzem, choć często grałem, moi rodzice nigdy nie wiedzieli, kiedy właściwie kończę lekcje, bo po szkole graliśmy do późna. Wszędzie. Na asfalcie, na żwirze, na łące – stawiało się dwa kamienie i już była bramka.
Był ksiądz na meczu z Juventusem?
Byłem. Ciężko było o bilety, ale pamiętam, że tata załatwił zakładowo i pojechaliśmy. Przeżycie nieprawdopodobne dla kilkunastoletniego chłopaka, tym bardziej że to było świeżo po mundialu w Hiszpanii, gdzie w Juventusie grało siedmiu mistrzostw świata plus Boniek i Platini. Naprzeciwko nich nasza Lechia, bez kompleksów, w oczach ciągle mam obraz tego zegara, gdzie jest napisane Lechia 2, goście 1. Potem, jak Trapattoni wprowadził na boisko Bońka i Platiniego to ten wynik się zmienił na 2:3, ale atmosfera, liczba osób i kontekst polityczny, robiło wrażenie. Teraz wielką satysfakcją jest dla mnie to, że ci moi bohaterowie lat młodzieńczych, dzisiaj się z nimi spotykam przy różnych okazjach – meczach Lechii, meczach oldbojów czy przy opłatku. Mogę im mówić na ty, znamy się. Niestety uczestniczyłem też w pogrzebach, jak Andrzeja Salacha, naszego obrońcy z tamtych czasów.
Rozumiał ksiądz kontekst polityczny?
Tak, miałem 16 lat. Żyliśmy tym, co się działo w Stoczni. Między Pelplinem a Gdańskiem takiej dużej różnicy nie ma, tym bardziej że ja w Gdańsku często bywałem, tam mieszkała moja babcia. Żyliśmy Solidarnością, w 1981 brałem udział w poświęceniu pomnika na Placu Trzech Krzyży. To były marzenia, nadzieje o suwerennej Polsce. Moi koledzy, Jarek Wąsowicz czy Darek Krawczyk należeli do Federacji Młodzieży Walczącej. Kontekst tego wszystkiego był mi więc znany, zresztą również później, podczas każdego meczu Lechii w latach 84.-85. były akcenty polityczne. Nieprzypadkowo mecze Lechii odbywały się o 11, czyli o tej samej, kiedy ksiądz Jankowski w kościele świętej Brygidy odprawiał mszę świętą i mówił swoje słynne kazania. I po meczu, wielu kibiców – ja też – szło pod Brygidę, msza się też kończyła i była demonstracja.
Ten mecz z Juve jest dla księdza najbardziej pamiętny?
Pewnie ze względu na całą otoczkę to było niesamowite, ale były też inne mecze. Uczestniczyłem w tym słynnym zdobyciu Górki na Ejsmonda, gdzie jeszcze przed spotkaniem wygoniliśmy kibiców drużyny z Gdyni. Pamiętam też sporo spotkań w drugiej lidze przed awansem do ekstraklasy, kiedy potrafiliśmy przegrywać 1:2 do 90 minuty i wygrywać, ale też pamiętam zawód, gdy Lechia nie awansowała po remisie z Ruchem Chorzów. Widziałem łzy Mateusza Bąka, bo ten awans się oddalił, ale na szczęście w kolejnym roku już był. To też był niezwykły moment, uświadomiłem sobie, że jestem świadkiem historii, bo Lechi po 20 latach – nie licząc fuzji – wraca na polskie salony.
Czyli rywalizacja z Arką nie jest księdzu obca?
Nie, nie jest obca. Każdy kibic, który utożsamia się z Gdańskiem, nasiąka nią. Daleki jestem od antagonizmu i takich innych rzeczy, godzących w dobro człowieka, jego zdrowie czy życie, ale staram się nie wypowiadać nazwy tego klubu z Gdyni. Tak jak czyniły to całe pokolenia kibiców Lechii. Mam znajomych wśród kibiców tego klubu, każdy z nas próbuje tę przyśpiewkę „Trójmiasto jest nasze” interpretować z dobrem dla siebie, natomiast ostatnie lata pokazują, że Trójmiasto do Lechii należy.
Kibice jednej i drugiej drużyny usiądą kiedyś obok siebie na meczu?
Jeśli chodzi o rugby, to się udaje, są wspólne spotkania piłkarzy i kibiców, nie ma antagonizmów. Były lata, gdzie Lechia, jak ich rywal zza miedzy miały chudy okres, gdzie byliśmy w niższych ligach, tych kibiców było niewielu, pozostali ci najwierniejsi, dla których nie miało znaczenia, że nie gramy na przykład z Wisłą Kraków tylko w Kolbudach. Wtedy się wydawało, że może wtedy antagonizmy znikną, ale dziś nie wydaje mi się, by kiedykolwiek można było usiąść wspólnie i kibicować.
Jest nienawiść.
Ona jest wielka. Trudno powiedzieć, kiedy się zaczęła, ale jest. Ja mogę powiedzieć, że nie lubię tego klubu, natomiast chrześcijanin powinien być wolny od nienawiści.
A jakie ma ksiądz relacje z kapelanem Arki?
Bardzo dobre, jesteśmy kolegami. Właśnie z nim się tak często żartobliwie posprzeczamy, ale to jest tylko przekomarzanie. W ogóle, jak patrzę po kapelanach, to zawsze w przeszłości kibicowali danej drużynie. Większość klubów ekstraklasy posiada swojego kapelana. Chętnie się spotykamy, co roku mamy rekolekcje – nie są one dla kapelanów drużyn piłkarskich, ale dla tak zwanych duszpasterzy sportowych. Oprócz medytacji słowa Bożego, modlitwy i tak dalej, mówimy o swoich doświadczeniach.
Interesował się ksiądz rolą kapelana za granicą?
Interesowałem się na tyle, że wiem, że w wielu klubach musi być kapelan. Jednak jaka jest ich rola, czy figurują tylko ich nazwiska, czy są blisko klubu i tak dalej, tego nie wiem.
Są różnice w podejściu zarządu między Lechią trzecioligową a dzisiejszą? Wiadomo, dziś to już bardziej korporacja.
Jeżeli chodzi o relacje z kapelanem, to nie ma żadnej różnicy między tamtą Lechią, która grała niżej, a która jest w tej chwili. Miałem dobry kontakt z każdym zarządem, ale najważniejsi są dla mnie piłkarze. Wtedy grali wychowankowie Lechii albo piłkarze z regionu, zawodnicy, przed którymi było wszystko, bo w piłce jeszcze nic nie osiągnęli. Dzisiaj przychodzą bardzo ukształtowani piłkarze, reprezentanci Polski z międzynarodowymi karierami. Jednak w szatni nie dostrzegam różnic, to są tacy sami ludzie, normalni, otwarci.
A trenerzy, polscy i zagraniczni, różnią się w podejściu?
Tutaj na pewno jest różnica. Polscy trenerzy, ze względu na naszą tradycję, bardziej chyba cenią osobę kapelana, chętniej rozmawiają, przebywają w towarzystwie księdza. Z obcokrajowcami mieliśmy relacje poprawne, ale dziś kontaktu nie ma żadnego. Bariera językowa pewnie nie była duża, bo na przykład z Monizem rozmawialiśmy po niemiecku, ale mimo wszystko z polskimi trenerami jest inaczej. Cieplej, życzliwej, z większym zrozumieniem. Pamiętam, daję trenerowi do ręki różaniec, mówię, że niech pan Jezus wspiera, a Matka Boska pomaga, on wyjmuję z kieszeni drugi i odpowiada, że już jeden ma, od mamy, ale od księdza chętnie przyjmie. To był Rafał Ulatowski. Tomek Kafarski wielokrotnie mi mówił, że wciąż ma medalik, inni trenerzy proszą o modlitwę, bo mają taką czy inną sytuację.
Z piłkarzami – ze względu na podział narodowościowy – jest podobnie?
Właśnie z piłkarzami nie, może dlatego, że ich rola jest inna. Szczególnie fajne są relacje z tymi zawodnikami prawie naszymi, czyli ze Słowacji i Bałkanów, ale z Portugalii i Hiszpanii również. To są na ogół narody katolickie, ja zawsze staram się być w koloratce na meczu, jak mnie taki piłkarz zobaczy po raz pierwszy, to zawsze spotkanie jest życzliwe. Zresztą, my nawet w rozmowach ze sztabem czy zarządem unikamy tematu ilu mamy piłkarzy z Polski, czy zza granicy. Nasi, nie nasi, każdy, kto nosi ten herb, ma biało-zielone serce.
Zawodnicy pomagają w hospicjum, którym się ksiądz opiekuje?
Tak. Mamy kilka akcji, w listopadzie to jest światło dla hospicjum, zbieramy pieniądze na cmentarzach, potem są wielkanocne jaja, malujemy pisanki w Galerii Bałtyckiej. Piłkarze też przychodzą do hospicjum, jak któryś pacjent jest zapalonym kibicem. Musimy to zgrywać z ligą, ale piłkarze się angażują, nigdy nie słyszałem, że komuś się nie chce.
Przez te kilkanaście lat, były gorsze momenty w roli kapelana?
Nie, gorsze i lepsze momenty są uzależnione od tego, jak drużyna gra aktualnie, jakie ma miejsce w tabeli, jaka jest atmosfera. Tę robią zawsze wyniki, więc trudne momenty były w drugiej lidze, gdy broniliśmy się przed spadkiem. Pewnie są też teraz, znamy przyczyny tego słabego początku – rotacja, nowy skład – ale tak naprawdę nas, kibiców, to nie interesuje, my chcemy sukcesów i mamy do tego prawo. Cokolwiek powiedzieć, Lechię Gdańsk na początku lat dwutysięcznych odbudowali kibice, to oni dawali swoje własne pieniądze, znam takich, którzy dawali pieniądze na autokar, wodę dla piłkarzy, kiedy w klubie nic nie było. To my jesteśmy gdańską Lechią, jak śpiewa się na stadionie.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ PACZUL
Fot. własne i 400mm.pl